Jolanta Rimšaitė, doktor nauk biomedycznych, o utracie pracy, chorobie i pięknych chwilach
Rok 2022 był najtrudniejszym i najtragiczniejszym rokiem w moim życiu – rozpoczyna swą opowieść Jolanta Rimšaitė, doktor nauk biomedycznych. – Straciłam pracę, którą bardzo kochałam i której bezwzględnie poświęciłam prawie trzydzieści lat mojego życia.
Jak przyznaje Jolanta, bez pracy czuła się jak statek bez kotwicy. Nie wiedziała, co z sobą począć, tym bardziej, że w wieku 50 lat niezwykle trudno jest całkowicie zmienić swoje życie.
Miłość do przyrody
– Przyrodę kocham od najmłodszych lat – mówi Jolanta. – Szczególnie świat zwierząt.
Jolanta ukończyła zoologię i od 1995 roku pracowała w Instytucie Ekologii (obecnie Centrum Badań Przyrodniczych). Badała owady i płazy, uzyskała tytuł doktora nauk biomedycznych.
Jolanta w pracy. Archiwum prywatne.
– Zawsze byłam pracoholiczką, – wspomina przyrodniczka – do tego stopnia, że niejedną noc spędziłam w laboratorium. Oczywiście, o wakacjach nie było mowy, przecież wiosna, lato i jesień to najbardziej aktywne okresy dla zwierząt, więc trzeba było maksymalnie ten okres wykorzystać.
Wieczorem, po całym dniu badań na łonie natury, przyrodniczka zasiadała do pisania artykułów i prac naukowych.
I tak dzień po dniu, nawet w weekendy.
– Kiedy miałam 37 lat, czyli w dojrzałym już wieku, zostałam mamą – mówi dalej. – Oczywiście, przyjście na świat córki nieco zmieniło mój harmonogram i zmniejszyło obciążenie pracą. Małe dziecko potrzebowało mojej uwagi, bliskości. Nadal jednak dużo czasu poświęcałam pracy i badaniom. Czasem spałam tylko kilka godzin, żeby ze wszystkim nadążyć.
Zrealizować marzenia. Archiwum prywatne.
Nagłe pogorszenie zdrowia
Po utracie pracy Jolanta zauważyła nagłe pogorszenie stanu zdrowia.
– Zaczęłam się dziwnie czuć – wspomina. – Zaczęłam mieć podwyższoną temperaturę, powiększył mi się obwód brzucha, pojawiło się wiele innych nieprzyjemnych objawów.
Jako biomedyczka od początku zdawała sobie sprawę, że to coś poważnego, ale panicznie bała się pójść do lekarza.
– Przez pewien czas zupełnie nieświadomie stosowałam taktykę strusia, chowając głowę w przysłowiowy piasek udawałam, że nic się nie dzieje – dzieli się swoimi przemyśleniami Jolanta. – Ale nie tędy droga. Im wcześniej choroba zostanie wykryta, tym większe są szanse na jej pokonanie i tym lepsze wyniki daje leczenie.
Wyniki badań przeraziły kobietę – rak piersi w czwartym stadium i zaawansowanymi przerzutami. Pierwsza myśl, jaka jej przychodziła do głowy, było to, że osieroci swoją trzynastoletnią córkę.
Reakcje bliskich
– Z córką łączy nas bardzo silna więź, ponieważ głównie sama ją wychowywałam – nie kryje wzruszenia Jolanta. – Tylko chęć bycia z nią jak najdłużej dawała mi i nadal daje siłę do walki z ciężką chorobą i znoszenia wyniszczającej chemioterapii.
Nawet dobrzy przyjaciele, zdaniem kobiety, nieraz odwracają się w takich przypadkach. To doświadczenie jest dla nich trudne, nieprzyjemne i bolesne. Dlatego też Jolanta uważa, że pod tym względem szczęście się do niej uśmiecha.
– Otaczają mnie ludzie, którzy z wielką wrażliwością zareagowali na wieść o chorobie. Bywało, że to ja musiałam uspakajać koleżanki, które nie mogły powstrzymać łez – z uśmiechem wspomina Jolanta. – To wspaniali ludzie, którzy przyszli mi z pomocą w najtrudniejszym momencie.
Kobieta nie ukrywa, że proszenie o pomoc przychodzi jej z wielkim trudem. Ci, którzy ją znają, doskonale o tym wiedzą.
– Ale kiedy pomagają trochę jakby na siłę, nie pozostawiając mi wyboru, nie umiem odmówić – uśmiecha się Jolanta.
A pomocy kobieta rzeczywiście potrzebuje. Szczególnie po zabiegach, kiedy ledwo jest w stanie przejść kilka kroków. Nie jest w stanie korzystać z komunikacji miejskiej, o bardziej skomplikowanych sprawach nie wspominając.
– Mam ogromne szczęście, że na swojej drodze spotkałam dobrych, życzliwych i zdeterminowanych lekarzy – mówi przyrodniczka. – Natychmiast wyznaczyli mi chemioterapię, która, mimo że uciążliwa, spowolniła moją chorobę.
Kobieta z trudem znosiła kolejne sesje chemioterapii. Po nich nieraz była tak osłabiona, że nie mogła ustać na nogach.
Jolanta na spacerze. Archiwum prywatne.
Opieka paliatywna i hospicjum
– Wiedziałam, że sama nie poradzę sobie z chorobą, dlatego szukałam pomocy – wspomina Jolanta. – W taki oto sposób w moim życiu pojawiła się opieka paliatywna i hospicjum.
To właśnie lekarz, którego kobieta wspomina z życzliwością, polecił jej szukać pomocy w wileńskim Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki.
– Kiedy zapadasz na poważną chorobę, naprawdę trudno się odnaleźć w tym nadmiarze informacji, który dosłownie zalewa ze wszystkich stron – rozważa naukowczyni.
Jak mówi, w tym zalewie informacji hospicjum nie jest wskazywane ani nawet wspominane jako pierwszy i najważniejszy wybór. Pacjent więc może nie zdawać sobie nawet z tego sprawy, że to miejsce w ogóle istnieje, i że właśnie tutaj z pierwszej ręki otrzyma pomoc najlepszą z możliwych, a co więcej – natychmiast. Na pomoc hospicjum Jolanta mogła liczyć już po pierwszym telefonie.
– Zadzwoniłam, i już tego samego dnia pani Ania, pielęgniarka z hospicjum, przyjechała do mnie do domu – wspomina Jolanta. – To naprawdę świetna profesjonalistka, która wie, jak pomóc, wesprzeć, dodać otuchy. Podała mi leki, doradziła, jakiego rehabilitacyjnego łóżka i wózka będę potrzebować, udzieliła wielu innych bardzo przydatnych porad.
Wsparcie personelu hospicjum było w tym czasie dla kobiety niezwykle ważne.
– Kiedy jest się poważnie chorym, naprawdę cudownie jest mieć dokąd, do kogo zadzwonić, poprosić o pomoc, o poradę – kontynuuje. – Jeśli się dzieje coś poważniejszego, pani Ania natychmiast przybywa, opatruje, pomaga. Odkąd znam hospicjum, nie czuję się pozostawiona na pastwę losu, sama ze swoim nieszczęściem.
Jolanta nie wiedziała wcześniej o hospicjum domowym, tylko o oddziale stacjonarnym. A to domowe, zdaniem kobiety, jest na wagę złota i bardzo potrzebne.
– Zespół hospicjum domowego to jak szpital na kółkach – mówi z przekonaniem Jolanta. – Podają mi leki, dają mi środki opatrunkowe i pielęgnacyjne, uczą, jak używać bandaży, zakładać i zmieniać opatrunki.
Zdaniem kobiety, to właśnie hospicjum uratowało jej życie, gdy nie tak dawno wystąpiły komplikacje i miała sepsę.
– Pamiętam, że zrobiło mi się niedobrze, bardzo źle się poczułam, ale jakoś nie spieszyłam z wezwaniem karetki – opowiada Jolanta. – Akurat czekałam na przyjazd lekarzy z hospicjum. Ci, gdy tylko mnie zobaczyli i zbadali, natychmiast wezwali pogotowie. Jak się okazało, byłam o włos od śmierci. Nie wiem, czy przeżyłabym, gdyby nie ich pomoc.
Cieszyć się każdym dniem
Dziś Jolanta stara się nie myśleć o tym, co przyniesie przyszłość. Stara się cieszyć każdym dniem spędzonym z córką.
– Mówią, że nie ma nic straszniejszego niż poznać swój los lub to, co czeka nas jutro – mówi. – Ponoć, gdyby ludzie się dowiedzieli, co czeka ich w przyszłości, z tą wiedzą nie byliby w stanie żyć.
Jolanta przyznaje, że teraz zupełnie inaczej patrzy na swoją przeszłość. Rozumie, jakie błędy popełniła. Zdała sobie sprawę, że trzeba kochać swoją pracę, ale jednakowoż trzeba dbać o swoją rodzinę, siebie i swoje zdrowie.
Jolanta przy sakurach. Archiwum prywatne.
– Jeśli poświęcisz całe swoje życie pracy, możesz się srogo rozczarować – mówi biolożka. – Praca „odwróci się” od ciebie, gdy tylko staniesz się niepotrzebny. I nic nie przywróci nadszarpniętego zdrowia i nieprzespanych, zerwanych nocy z dala od rodziny.
Jolanta uważa, że rodzice wiele tracą, gdy pracują na kilku etatach. Owszem robią to, aby zabezpieczyć przyszłość swoich dzieci, ale z tego samego powodu pozbawiają siebie i dzieci wspólnego czasu, rozmów, czułości.
– Pieniądze zarobione za taką cenę zdecydowanie nie są jej warte – mówi. – Nie zastąpią bliskiego kontaktu, którego potrzebuje każde dziecko.
Rozpacz albo radość z każdego dnia
Spoglądając wstecz, Jolanta twierdzi, że w momencie usłyszenia diagnozy miała do wyboru dwa sposoby odnalezienia się i radzenia sobie z nową sytuacją.
Pierwszy: płakać, pogrążyć się w smutku i rozpaczy i czekać w ten sposób na śmierć. Drugi: cieszyć się każdy dniem, każdym wschodem i zachodem słońca, spotkaniem z ludźmi, których kocha, czerpać radość z małych rzeczy, które wcześniej w natłoku spraw zwyczajnie umykały.
– Postanowiłam nie myśleć o przyszłości, która może nie nastąpić, tylko cieszyć się każdym dniem – mówi z uśmiechem na twarzy. – Bardzo lubię chodzić na spacer po ogrodzie botanicznym. Co prawda, nie mogę tego robić z takim wigorem jak kiedyś, poruszam się o kulach. A jeśli nie daję rady sama, proszę przyjaciół lub krewnych o pomoc. Zabierają mnie wtedy na wózku inwalidzkim i jak dawniej mogę podziwiać kwitnące sakury.
Pomoc hospicjum w najtrudniejszych chwilach życia
Poważna choroba może dotknąć każdego z nas, w każdej chwili, druzgocąco uderzyć w nasze życie, plany i marzenia.
Ponad 260 fachowców i wolontariuszy z Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie w każdej chwili towarzyszy tym, którzy walczą z nieuleczalną chorobą, doświadczają ogromnego bólu, lęku i niewiadomej.
Pomoc i opieka hospicyjna dla dorosłych i dzieci, w domu i na oddziale stacjonarnym, jest bezpłatna i dostępna 24 godziny na dobę.
Pomóż ciężko chorym! Przekaż 1,2% podatku na rzecz Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie!
Zrób to teraz!
Kto wie, może kiedyś też będziesz potrzebował pomocy?
Więcej informacji
Materiał opublikowany bez skrótów i redakcji