Pamiętne Wielkanoce
Treść dokumentu stanowią poszczególne urywki życiorysu, o tyle cenne, że opowiedziane ustami samej bohaterki filmu – rodowitej wilnianki, zasłużonej lekarz ginekolog-położnej, która w ciągu 50 lat pracy zawodowej w szpitalu św. Jakuba pomogła przyjść na świat prawie 25 tysiącom dzieci. W lutym br. Hanna Stróżanowska-Balsienė za całokształt działalności została nagrodzona przez prezydenta RP Andrzeja Dudę Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.
Wychowana w atmosferze przedwojennego Wilna i zahartowana doświadczeniami radzieckiej powojennej rzeczywistości absolwentka słynnej wileńskiej „Piątki” nawet i teraz, gdy nadzieje na powrót szkoły na macierzyste łono raczej są płonne, wierzy, że nie wszystko jest jeszcze stracone… „Wszak decyzja sądu jest po naszej stronie” – podkreśla, snując rozważania nad skandalicznymi, wręcz bulwersującymi posunięciami stołecznych władz, dotyczącymi wydziedziczenia Gimnazjum im. Joachima Lelewela z gmachu na Antokolu i pochopnym przeniesieniu do sypialnej dzielnicy w Żyrmunach.
Przy zabytkowym stole…
W przededniu świąt pani Hanna przyjmuje nas w salonie swojego domu w Wołokumpiach, dawnej Kolonii Magistrackiej, nieopodal Szosy Niemenczyńskiej, przy owalnym stole, przy którym zasiadały kolejne pokolenia jej rodziny i zawsze znajdowało się miejsce dla przyjaciół. Delikatnie pachną bazie, przywołując powiew wiosny, Wielkanocy. Powiew tamtych lat, które bezpowrotnie odeszły, ale raz po raz wracają w obrazach, wspomnieniach, zapachach…
„Po takim świętowaniu, po nieprzespanej nocy szliśmy wszyscy na piechotę do szkoły na Antokolu, z trudem siedzieliśmy na lekcjach i byliśmy dumni, że chociaż w taki sposób mogliśmy wyrazić swój protest przeciwko ówczesnemu ustrojowi” – wspomina Hanna Stróżanowska na łamach publikacji „Zawsze wierni „Piątce” autorstwa Krystyny Adamowicz.
– Na Wielkanocy u nas zbierało się mniej koleżanek i kolegów, niż na Boże Narodzenie, dlatego, że to święto zawsze przypada w niedzielę. Wielu uczniów mogło pojechać na ten dzień do rodzinnych domów. Naturalnie, kto dalej mieszkał, ten nie ryzykował, bo gdyby nie zdążył wrócić na drugi dzień świąt do szkoły, to mogłoby być bardzo dużo nieprzyjemności. A na Boże Narodzenie dużo nas się zbierało. No, pół klasy na pewno było… Nawet więcej niż pół klasy, dlatego że nie było miejsca przy stole, a w naszej klasie było 43 uczniów – przywołuje wspomnienia sprzed ponad 60 lat Hanna Stróżanowska. Miała 18 lat, gdy cała jej klasa z gimnazjum na starówce przeniosła się na antokolskie „Piaski”. Tutaj zdążyli się pouczyć tylko jeden, ostatni rok. Jednak właśnie tę szkołę – „Piatkę” – uważają za swoją.
…i zasłoniętych oknach
W domu, który z wielkim mozołem budowali rodzice pani Hanny, Janina Stróżanowska de domo Kunigielówna i Edmund Mieczysław Stróżanowski, a działkę pod przyszłą budowę – 1 ha ziemi – nabył dziadek Ignacy Kunigiel, zawsze był bezpieczną przystanią nie tylko dla zażyłych przyjaciół, w czasie okupacji niemieckiej dla Żydów, ale i tych, którzy w tych najważniejszych dniach w roku nie mogli być razem z bliskimi.
– W roku 1949 godziny policyjnej i strachu, że może być nalot i zobaczą, iż światło gdzieś się świeci już nie było. Jednak na ten dzień w naszym domu okna szczelnie były zasłaniane. I to grubymi kocami, żeby na zewnątrz nie było słychać, co się tu dzieje. Płoty wszystkie kazano znieść, także do domu każdy, kto tylko chciał, mógł podejść – opowiada nasza bohaterka. Spotkania klasy przy świątecznym stole najczęściej odbywały się w pokoju na parterze domu, w sąsiednim zaś pomieszczeniu – potańcówki i zabawy. – Mama zawsze brała udział w tych spotkaniach. Ale później zostawiała nas samych i szła spać. Nie wiem, jak ona w ogóle mogła spać?.. Chyba raczej nie bardzo… – uśmiecha się. – Nie narzekała nigdy, chociaż bała się, żebyśmy zbyt nie narozrabiali. Bała się też, żeby nie zaszedł do nas jakiś nieproszony „gość”.
Stary dobry zwyczaj
W domu przy ulicy Žuvėdrų, dawniej Piotra Skargi, wszystkim wystarczy miejsca. Dzisiaj śmiało można rzec, że mieszkają w nim cztery pokolenia: seniorka rodu, jej dzieci, wnukowie i prawnuk Aleksander, najmłodszy z rodziny.
– To jest nadal dom mojej mamy. Nawet jak rozmawiamy, to bardzo często moje dzieci mimowolnie wplatają do rozmowy: „O, babcia by się ucieszyła”… lub „…babci by się nie podobało”. Wnukowie jej nie znali. Także oni jej nie wspominają. Ale mój syn i córka, tak – mówi Stróżanowska i stwierdza z zadowoleniem: „żyjemy w zgodzie i to najważniejsze”.
Dla wielu rodzin celebrujących święta religijne, są one najlepszą okazją, żeby się zebrać przy stole i cieszyć swoją obecnością. Rodzina Stóżanowskich nie czeka na specjalną okazję, żeby to uczynić. W jej domu od lat panuje piękny zwyczaj cotygodniowych spotkań na sobotnio-niedzielnych obiadach lub kolacjach.
– Teraz obowiązki gospodyni przejęła córka, więc to ona co tydzień robi rodzinne spotkania, uzgadnia ze swoimi dziećmi. Ja już na nic nie mam siły – ubolewa pani Hanna.
Węzełek dla najbiedniejszych
Najstarszą Wielkanoc, jaką przechowuje w zakamarkach pamięci pani Hanna, rodzina świętowała w Trokach.
– Mój ojciec był wojskowym i wtedy służył w KOP – Korpusie Ochrony Pogranicza Polski. Właśnie został przeniesiony na odcinek Zawiasy-Rykonty. Mieszkaliśmy wtedy w Trokach. Pamiętam, że była Wielkanoc, bo były torty i mazurki, a ja cały czas obchodziłam pokój koło ścian, bo bałam się, żeby komu pod nogi nie trafić. Uważałam, że jestem taka mała, że mnie mogą zwyczajnie nie zauważyć i zdeptać – śmieje się. – A potem pamiętam kolejną Wielkanoc podczas wojny, te pierwsze jej lata, kiedy jeszcze nie było głodu, ale już tu była Litwa. Ludzie na wsi jeszcze źle nie mieli. Pamiętam te Wielkanoce i Boże Narodzenia u babci w Błusinie, znajdującej się pomiędzy Niemenczynem a Podbrodziem.
Babcia Waleria Wanda Balcewiczówna-Kunigielowa, matka Janiny Stróżanowskiej, w odróżnieniu od swych braci, którzy zarządzali pokaźnym majątkiem, dużego gospodarstwa nie miała i mieszkała sama. Hanna i jej brat Jerzy często u niej gościli.
– Na Wielkanoc babcia w ogromnym kotle gotowała całą szynkę. Przyjeżdżali do niej bracia, potem na drugi dzień my jeździliśmy do nich do majątku. I tam też stół był cały zastawiony – opowiada z przejęciem.
Niestety, czasy dostatku nie były wieczne. Nie patrząc na biedę, w niektórych polskich rodzinach na Wileńszczyźnie przetrwał jednak szlachetny zwyczaj dzielenia z najbiedniejszymi.
– Podczas wojny przecież my też nie bardzo mieliśmy co jeść… Czasem przychodziłam z tajnych kompletów i po szafkach szukałam, czy gdzieś się nie zawieruszył kawałek jakiegoś suchego chleba?.. Ale wszystko jedno na Wielkanoc dla ludzi biedniejszych, zwłaszcza dla rodzin, gdzie było dużo dzieci, szykowało się węzełki. Na wsi, gdzie babcia mieszkała, gospodarze mieli niedużo ziemi, a i ta była jałowa, urodzaje bardzo marne. Pamiętam, jak w dniu Wielkiej Nocy chodziliśmy z bratem z powinszowaniem po domach: do każdego domu z węzełkiem szliśmy oddzielnie. Zaczynaliśmy od samego rana i aż do późnego wieczora tak wędrowaliśmy po wsi – wspomina dawne dzieje pani Hanna. – Drugi dzień świąt, to, naturalnie, oblewanie się wodą i kaczanie jajek. Mieliśmy do tego celu nawet specjalne rynienki…
Zasłonięte okna nie mogły przyćmić wspaniałego nastroju wielkanocnego śniadania z klasą,
fot. archiwum domu w Wołokumpiach
Szynka, torty i mazurki
Kiedyś czekało się świąt, bo była to niepowtarzalna okazja, żeby delektować się potrawami, przygotowywanymi wyłącznie na Wielkanoc czy Boże Narodzenie.
– Nawet w najcięższych czasach wojny, gdy mieszkaliśmy u babci, to zawsze na Święta Wielkanocne była szynka. Bo były parsiuki… Cała bieda w tym, że legalnie można było hodować tylko jednego parsiuka, drugiego chowało się po kryjomu, ukrywając… – opowiada Hanna Stróżanowska. – U babci Kunigielowej było tak, że jednego parsiuka kłuło się późną jesienią, drugiego – pod wiosnę. Szynkę przeznaczoną na wielkanocny stół, wysoloną w rosole, następnie się wędziło, a potem w ogromnym kotle gotowało, albo piekło w cieście chlebowym. Była bodajże najważniejszą potrawą, stała pośrodku stołu i krajało się po troszeczkę z całego kawałka. A kiełbasy były już na drugi dzień świąt.
Dzisiaj, jak przyznaje rodowita wilnianka, nawet w tym tradycyjnym polskim domu święta nieco spowszedniały: na stole coś jest przygotowane własnoręcznie, coś dokupione… Kiedyś byłoby nie do pomyślenia, żeby zabrakło mazurków. Koniecznie musiały być też torty, baby wielkanocne… Nawet jeśli były z najskromniejszych produktów.
– Na Wielkanoc u nas zawsze robiono tort chlebowy. Czarny chleb mełło się na mąkę i robiło tort. Jedną warstwę przekładało się konfiturą smażoną na melisie z buraków, wszak cukru nie było, pozostałe – budyniem. Zrobienie kremu z masła byłoby zbyt wielką rozkoszą. Na święta robiło się też ciasteczka-kartofelki. Prażyło się razową mąkę, żeby była brązowa, mieszało z budyniem ugotowanym na sacharynie i robiło się takie kartofelki. Na pewno nie były zdrowe na żołądek, zwłaszcza dla dziecka. Ale nie jadało się tego często, bo tylko raz w roku – wspomina pani Hania. Jako dziecko czekała na święta i bała się. Nieraz bywało, że taka obfitość smakołyków kończyła się bólem brzucha. Ale jak święta, to święta!
Po dwóch stronach granicy
Aczkolwiek nie obfitość na stole była wtedy najważniejsza, tylko atmosfera, obecność bliskich sercu osób. Wojna i granica wdarły się w sielankowe, chociaż nie pozbawione codziennych trudności życie rodziny Stróżanowskich, rozdzieliły ją. Pochodzący spod Lwowa ojciec pani Hanny, Edmund Mieczysław Stróżanowski, po kapitulacji Warszawy w 1939 roku był internowany na Węgrzech i tylko dzięki temu uniknął losu tysięcy polskich oficerów straconych w Kozielsku i Katyniu. Po wojnie już nie wrócił do Wilna i we własnym domu pośród szumiących sosen w Kolonii Magistrackiej bywał tylko sporadycznym gościem. Aż do śmierci w 1993 roku mieszkał w Krakowie.
Matka Janina Stróżanowska, znana lekarka, założycielka polskiego teatru w Wilnie przy Klubie Medyków ciężko pracowała, aby dwójce dzieci, Hannie i Jerzemu, zapewnić godne życie i wykształcenie. Na wyjazd do Polski nie odważyła się, bo miał dla niej znaczenie również dom. Utrudzona obłożną chorobą zmarła 10 lat wcześniej niż mąż.
Według pani Hanny, nawet po zakończeniu repatriacji wierzono, że to jeszcze nie koniec, że nastąpią zmiany i Wilno dołączą do Polski. Stało się jednak inaczej…