Wileńskie bożonarodzeniowe drobiazgi
* * *
Święta i Wigilię bez choinki trudno sobie nawet wyobrazić. Dla zdobycia zielonego drzewka, już od dawien, niejeden był gotów ryzykować „by choinkę nocą znowu ukraść z lasu”. W okresie międzywojennym wilnianie mogli kupić choinki praktycznie na każdym z funkcjonujących w mieście targowisk, a ponadto specjalne stoisko z drzewkami urządzane było na placu Katedralnym. To ostatnie miejsce było jednak z racji swego położenia znacznie droższe. Małe świerczki (przywożone w znacznej ilości z Puszczy Rudnickiej) kosztowały na rynkach ok. 60 groszy, a pod katedrą 1,50 zł. Podobna sytuacja była z cenami za ryby. Na rynkach: „Drewnianym” i na „Zarzecznym” ryby tańsze, ale już na „Łukiskim” dwukrotnie droższe. Wróćmy jednak do choinek… Zaimprowizowany na czas przedświąteczny „las” przyciągał różnorodną klientelę. Sprzedawcy żerowali zwłaszcza na tych „lepiej wyglądających”. Co rusz słychać można było, że od „gościa w eleganckim płaszczu i kapeluszu”, ten i ów żądał nawet 3 zł. Który z klientów nie dał się „złowić”, zyskiwał, bo kiedy tylko odszedł kilka kroków, już pędził za nim „leśniczy” i nagle cena spadała do 1,50 zł. Był też do tego bonus, bo z odniesieniem choinki „przez szwagra pod wskazany adres”. No jakież to były drobne problemy, skoro zielone, piękne drzewiny, mimo szaroty pogody, nastrajały miasto świątecznie i radośnie... Bo na sercu robiło się lżej i jakoś weselej, a każdy czuł się dobrze, niosąc na plecach choinkę, bo choćby przepłacił, to drzewko miał, a jutro przecież Wigilia.
Ach.... choinka... drzewo magiczne!!! Symbol, zapach, pobudzenie do marzeń i wycieczka w świat bajek i baśni, wschodnich, zachodnich i polskich, splątanych opowieści klasycznych i regionalnych z Wileńszczyzny. Choinka jest dla dzieci, czymś tak ważnym, co zostaje do końca życia... bo przecież tylko wtedy, mając lat kilka rozszerzało się oczy ze zdumienia i radości... tylko wtedy oczy błyszczały tak mocno jak zapalane na drzewku świeczki. Można było po latach napisać o choince, tak jak zrobiła to Helena Romer, znakomita twórczyni słowa z dawnego Wilna... Oto jej tekst z 1925 roku. Doprawdy miło się z nią wybrać w tak cudnie opisany świat.
„Jeśli się myślą sięga w dzieciństwo, to nie wiem, jak kto, ale wielu z moich dużych przyjaciół widzi siebie zaraz w epoce Bożego Narodzenia. Święto boskiego maleństwa, jest świętem dzieci. One są tego dnia królami ogromnego świata, z którego znają tylko ciepłą, przytulną cząstkę i dom rodzinny. Więc i ja, cóż widzę, zamyśliwszy się najniepotrzebniej, o błękitnej godzinie przedwieczornego marzenia?
Przede wszystkim śnieg... upajający białością, obfitością rozrzutny, sypiący dzień cały: kwiaty, nie-kwiaty, puchy, z tych pierzynek, co je aniołki trzepią, zamarłe gwiazdki, chłodne, rysowane przez tajemniczego i subtelnego mistrza, a mające smak ziemi i powietrza, gdy spadną na wargi gorące. Śnieg panuje za oknami dworu, zatula nas, zasypuje, zadusza w swe puchy, olśniewające i lśniące brylantami w dzień, purpurowe rankami, a szafirowe wieczorem. Takimi śnieg wabi tęczowymi barwami, takimi kusi zabawnymi górami, przepaściami; z ciepłego domu wyciąga, tuli w chłodnej, miękkiej pościeli, gdy się z całym impetem w «hurbę» zwalić z saneczek, albo z prostej ochoty wytarzania się w tej białości. Więc śnieg Jest dla nas, dzieci północy, tłem Bożego Narodzenia, a główną postacią, prócz nas, oczywiście drzewko. Niemcy je wymyślili? A niech tam, a niech im tam Pan Bóg grzechy odpuści za to, jeśli to oni. Czy może być coś cudniejszego na świecie?!
Rośnie sobie taka drzewina w lesie, taka głupia jak wszystkie inne, z których robią pomioły do pieców lub ucinają gałązki dla nieboszczyków, na pogrzeby... A tu, masz, ta właśnie, ta z setki wybrana, najładniejsza, będzie miała śmierć w takim blasku chwały, radości i niezwykłości, że... warto tak umierać, naprawdę. Zcięli ją, kładną, wiozą, wnoszą...
Słychać tupot w drzwiach kredensowych, obstukiwanie o próg, grubych butów oblepionych śniegiem, szuści coś i szeleści, pcha się przez drzwi, rozpryskuje zapachem lasu, żywicy, zieleni, i... świerszczek rozpościera ramiona na cały pokój, łapiny rozstawia, rozczapierza kolczate paluchy, a hardym łebkiem do sufitu sięga i w tej chwili, przede wszystkim pachnie, pachnie, aż naoddychać się tej woni nie można, potem to, że taki ciemnozielony uderza oczy, potem, fakt, że kłuje niemiłosierne małe rączki, sięgające do sztywnych gałęzi.– Nie dotykaj mnie, nie jestem jeszcze gotowe – mruczy drzewko.
Bo, nie zapominajmy, to nie jest jakiś tam świerkowy młodniak, to choinka, to drzewko, jedyne raz na rok rozkwitające w zaczarowany gaj wschodnich przysmaków. Takich samych właśnie, jakie jadał Alladyn z baśni o lampce czarodziejskiej i śliczna księżniczka Balrulbudur, i Sindbad w swych podróżach, i dobry szach Harmu al Raszyd, i mądra Scheherezada z chytrą siostrą… Te właśnie figi daktyla, winogrona, zwane u nas rodzynkami malaga i te orzechy tureckie... ba, toż w każdym z nich może siedzieć zaklęty czar, zmieniający królewiczów w straszydła!? Wie coś o tym wujaszek Droschelmeier z Norymbergii, tajemniczy fabrykant zabawek i właściciel orzecha, znanego pod nazwą Krakatukl. Któryż to któryż?
Ba... to nie wszystko, gdy te przysmaki z ciepłych krajów zawisną na północnej drzewinie, ustrojonej w tysiączne papierki kolorowe, jak kwiaty z wysp szmaragdowych, na szafirowym czy topazowym oceanie, gdy splączą się nad niemi lśniące złote i srebrne nici, któż zaprzeczyć zdoła, że to drzewko z krainy baśni? Że zaczarowane i czarodziejskie? Z pewnością, gdy błękitna noc zamknie rozweselone dziecinne oczęta, zbiegną się pod to roztęczone drzewko nie tylko wszystkie lalki, drewniane i metalowe zwierzęta, ale i skrzaty domowe w czerwonych kapturkach i kuzyni ich, mężne, leśne krasnoludki, by zobaczyć, co tu ludzie z ich choinką zrobili? Nie tylko zjawią się zuchwałe pace z piwnicy, strychu, ale nawet z gumna i śpichrza, chamy ordynarne i zbóje wieczne, co jednym machnięciem ogona, strącą w małe norki myszęta-niebożęta pokojowe i samego mysiora-króla. Zwabią się zapachem słodyczy, stworzenia dalekie: suną tęczoskrzydłe kolibry i rajskie ptaki, co się tam przy tych daktylach ulęgły, wesołe i psotne małpki podskoczą i huśtać się będą na twych konarach, krzewino nasza, piskając z bólu, gdy je szpilki świerkowe ukłują... wiecie gdzie?
Nieprawdopodobne zwierzę, żyrafa, taki obłąkany koncept natury, zjawi się, by głupawym pyskiem sięgać po swe rodzinne łakocie. Słoń, kochany szary przyjaciel dzieci induskich przyniesie aż tu któreś z nich, i mądrą swą trąbą ściągnie mu najpiękniejsze banany i cukierki w pękających papierkach, prosząc niedźwiedzia, mrukliwego Bolvo lub naszego Misia, zwabionego miodem pierników, by razem pociągnęli za koniuszek i puknęli sobie ze strzelającego cukierka, aż się przewrócą oba i przykryją piętami!
Ach ileż gości, ileż gości, zwoła sobie to czarodziejskie drzewko! Jakże olśniewa, krzyczy i śpiewa, jego blask tysiąckrotny: na nim, we wszystkich czarnych szybach domu i w oczach ludzkich, które palą się złoto i jasno, jakby w duszach zakwitło im nieugaszone słońce! Biec prędko, daleko, przez czarne pokoje i widzieć w ostatniej szybie, znów setki ciekawych, mrugających gwiazd-świeczek-iskier- brylantów-płomieni! A może to oczy żelaznego wilka, co wył Gedyminowi na górze Turzej i w setki wilków się obrócił?... Dziś nie może zrobić nikomu nic złego...
Wejdźże i ty, proszę, siądźże koło żłóbka z wołem i oślątklem, gdzie nad Jezusem małym, cudowna Jego matka czuwa i kiwa siwą brodą stary Józef z kosturem. Pastuszki się ciebie nie boją. Nie zjesz dziś przecie żadnego baranka? Nie oszukasz Czerwonego Kapturka? Bo inaczej, słuchaj, napuszczę na ciebie lisa, wiesz, tego, z którym cię taka paskudna spotkała przygoda koło przerębli... I Bryś nic ci dziś nie powie, nasz najmilszy, prawie człowiecza istota, o złotych, rzewnych oczach, z pod burych kudłów tak zacnie patrząca. Dziś, słuchaj, stary leśny rozbójniku, dziś... nie zabłądzi w lesie żaden Tomcio Paluch, żaden Kościej nie wciągnie w jezioro głuptaka, Żmiej nie udusi królewny, baba Jaga w chatce na kurzej łapce, nie będzie wabić dzieci, by z nich zrobić paszteciki i pożreć. Słuchajcie... dziś... doprawdy... Kłębek Wskazidróżek, ten wieczny oszukaniec, trafi na właściwą ścieżkę, Królewicz na Siwku Złotogrzywku dojedzie do swej Królewny, znajdzie pierścień i miecz.. Królewna zaklęta w żabę odzyska swą piękność!... Dziś... mój Boże, dziś może się sprawdzić taka niemożliwa bajka, że nawet ludzie kochać się będą, że będą dobrzy, że będą szczęśliwi?...Wierz w to, małe, malutkie dziecko, krzyczące z radości, skaczące małymi nóżętkami, klaszczące w tłuste łapiny ze szczęścia. Wierz w to, że ono lśni, że w tysiąckrotne rozpryskuje się promienie, że tak je łatwo uchwycić, jak tobie zabawki choinki, wyciągając tylko ręce i trochę tylko szarpiąc dłonie o kolce, broniące dostępu do słodyczy, światła, barw bajek tego świata. Wierz w to, wierz mimo wszystko, jak najdłużej... Inaczej nie starczyłoby ci sił, do przeżycia tych lat straszliwych, kiedy odbiegnie od człowieka bajka, wiara, blask i słodycz życia, kiedy gromada potwornych bestii, rzuci się na twój skarb dziecinny na cudowne drzewo twego życia i obdziera je, szarpie, aż wreszcie ucieka ze zdobyczą, zostawiając niewarte strzępy lśniących zabawek i zniszczone skarby, które mieniłaś swoimi, a zmęczone długim trwaniem, obcięte od soków żywotnych ziemi, żałobne «drzewko», sypie cicho, cichutko, zamarłem igliwiem. Jak piaskiem klepsydry, co liczy ostatnie godziny istnienia...”
(Helena Romer, Wilno 1925)
Ale oto kolejny wigilijny drobiazg wileński z przeszłości. Swobodna opowieść oparta na tekście Wandy Dobaczewskiej, znakomicie zasłużonej dla przedwojennej regionalnej wileńskiej literatury.
„Dziwne święta zapowiadały się dla Tadeusza. Ledwo kilka miesięcy wcześniej objął posadę gajowego, zajmując chatkę nieco oddaloną od najbliższej, chociaż dużej, podwileńskiej wioski (Dobaczewska nazwała ją umownie Zapadłowszczyzna). Wrzucili go na vacat chociaż daleko od domu, ale cóż taki los, gdy się chciało wejść do służby. No i pierwsze święta w nowym miejscu, a on sam jak palec. Jak to tak straszno i smutno… kucja w pojedynkę? Psiakość... to wszak wieczór wigilijny... Człowiek miał ze wspomnień dziecinnych wyniesione przesądy, a tu taka sytuacja...
Dokładał drew do pieca, gdy myśl mu przyszła do głowy… Do wsi pójdę, z tym i tamtym zagadam, to może zaproszą na kucję w gościnę, bo przecież: «co tołku siedzieć samemu, jak wilk w jamie?... w hromadzie wszystko weselej». Wiedział, że łatwo nie będzie, bo on nowy, a do tego jeszcze «urzędowy», to niby jak obcy, nie swój. Myślenie jednak rosło bardziej i bardziej, aż zdecydował.
Miał torebkę maku, butelkę wódki, śledzia, puszkę szprotów i tabliczkę czekolady… z pustymi rękami nie pójdzie. Kupił wszystko jeszcze rano w sklepie, a był wówczas przekonany, że sam spożyje tę wigilijną kolację, czyli: «we cztery oczy z własną duszą». Włożył teraz wszystko do torby i poszedł. Z wielkim trudem przedzierał się przez drogę zasypaną wysoko na metr śniegiem. Jakby nie drzewa równym szeregiem wzdłuż kiedyś wysadzone, drogi widać by nie było i zgubić się można by łatwo. Przedzierał się przez śnieg i czuł, jak czas ucieka. Koniec jasnego dnia zbliżał się nieuchronnie. Słońce dotykało już czarnego wału leśnego za rzeczką. Czuby świerków postrzępiły dolny kraj tarczy słonecznej, a czerwone promienie ślizgały się ukośnie po śniegu. Ani się obejrzał, a szczyty hurb poróżowiały, ale bliskie już dachy chat także. Wiedział jedno… Jeżeli starać się ma o gościnę, to starać się musi szybko, zaraz. Ostatnia szansa na zapobieżenie dławiącej samotności.
W krzywych chatkach tu i ówdzie rozpalały się mętne okienka. Doszedł do sklepu i pomyślał, że może sklepikarz zaprosi, ale on spieszył się do domu i zanim go o cokolwiek zapytał, ten powiedział: «Bardzo przepraszam, ale ot, już zamykać benda. Tylko, tylko, a zorka zaświeci?». Faktycznie czerwona zorza powoli już za lasem. Ślady nóg w śniegu przestały nalewać się błękitem. Niebo zbladło i było teraz jakieś szaro świetliste. Przygotowywało się do poczernienia na aksamit zasypany jarzącymi gwiazdami. Ach… gwiazda... ta pierwsza, ta najważniejsza zapalić się miała już zaraz na wschodzie, ale nim się zapali – Tadzik miał jeszcze chwilę czasu, tę ostatnią.
Sklepikarz tak szybko odszedł, że gajowy nie zdążył nic powiedzieć. Stanął, żeby zapalić papierosa i pomyślał… Gdzie iść? Ksiądz był mu nieżyczliwy, bo coś tam kiedyś się posprzeczali o nielegalne drzewo, wójt był niemiły, nauczyciel podobno wyjechał do rodziny na święta. «Wejdę do byle jakiej chaty prostych ludzi, to wiem, co usłyszę: Taki pan, i żeb do nas na kucja. Jezus!!!». Może faktycznie, na diabła mu było zawsze być zbyt wyniosłym? Lodowaty wiatr smagnął mu po twarzy, ciemność gęstniała. Chciał wracać, uznając, że to całe wyjście do wsi to był głupi pomysł. Odwrócił się akurat, gdy z mroku ktoś się wyłonił. Poznał po chwili, że to Lawon niejaki, podejrzany nieco włóczęga, co go Kulawym we wsi nazywali. Coś go ukłuło mile, bo jednak człowieka spotkał, który do tego pierwszy zagadał: «A szto miacielica?». Chrząknął i odrzekł: «Ooo tak… wcale nieźle wieje». Patrzyli chwilę na siebie, aż Kulawy znów zagadał: «A co tak sam po nocy? Na kucja nie pora?”. Spod serca się Tadeuszowi wyrwało prawie od razu: «A gdzież ja pójdę na tę kucję? Ja z daleka w obcym miejscu. Rodzina i przyjaciele nie tu żyją. Wyjazd za drogi». I nagle błysk, że on też samotny, więc powiedział… «Smutno samemu w noc wigilijną. Mam wódkę i smakołyki, sam ich żarł nie będę… Może pójdziecie do mnie? Posiedzimy razem w cieple”. Hasło wódka chyba podziałało, ale Lawon nie dowierzał i zapytał: «Pójdziem?»… «A pójdziem, pójdziem» – potwierdził Tadeusz.
Zupełnie niespodziewanie poczuł się teraz jak gospodarz… Prowadził po ciemku gościa do swojej chatki, ostrzegając, gdzie rów, jama albo górka jaka. Weszli do domku, z którego ciepło miłe buchnęło, bo piec był napalony. Zapalił lampę naftową i raz dwa zagotował herbatę na prymusie. Lawon był przez cały wieczór ledwo słuchaczem. Pił, zagryzał, kiwał głową i sięgał po kolejnego papierosa. Za to Tadeusz mówił jak najęty. O całej rodzinie i swojej miejscowości do najmniejszego detalu. O szkole, o pracy i służbie, o ludziach ze wsi, kto drzewo kradnie, a kto nie, kto kłusuje. Nawet nie pomyślał przez chwilę, że dla Lawona to wszystko jak bajki o Żelaznym Wilku, albo inne jakieś wileńskie legendy. Kulawy słuchał uważnie i tylko czasem o coś całkiem dorzecznie spytał. Ojjjj… było coś jakby pod skórą…. jakaś miła harmonia między nimi, dwoma biesiadnikami, co jeszcze niedawno spędzić mieli wigilię samotnie… każdy gdzieś osobno. A tak co? Niespodziewany gość i jak nikt z całej wioski dotąd nie miał okazji usłyszeć tyle o prywatnym życiu gajowego. Czarna noc za oknem i zadymka nie już miała znaczenia. Byli w izbie we dwoje, syci, ogrzani, podochoceni wódką. Zeszło tak parę godzin. Poszli wreszcie spać… Kulawy na wąskiej ławie przykrytej kożuchem.
Tadeusz zbudził się rano i zobaczył, że Lawona nie ma. Wyszedł wcześniej bez pożegnania i słowa podzięki. Rozejrzał się po chacie i stwierdził, że zniknęła para butów…, ale ta «druga», gorsza, na tak zwany codzienny użytek. Gajowy wcale się tym postępkiem gościa nie rozgoryczył jednak. Usiadł, zapalił i uśmiechnął szeroko: «A to ci dopiero ptaszek z tego Kulawego… ale niech ma… niechże nosi te buty na zdrowie!»".
Wigilijny wieczór i świąteczne dni można było opisać także w żartobliwy sposób. Uczynił tak w 1932 roku wileński literat M. Junosza, którego miniopowiadanie zatytułowane było „Tradycyjny gość”. Rzecz w skrócie przedstawiała się następująco:
Pewien niezamożny wilnianin tuż przed wigilią przypominał żonie o dodatkowym nakryciu dla niespodziewanego gościa. Ot taka tradycja dla „zamorskich panów”. Małżonka oponowała, mówiąc: „Nikt i tak nie przyjdzie, poci urządzać pobojowisko na stole”. Mąż się jednak uparł i nakrycie się pojawiło. Zbliżał się wigilijny wieczór. Głód drażniony zapachami z kuchni, już niebawem miał być zaspokojony przy stole. Wtem rozległo pukanie do drzwi. Mąż otworzył, a tu do mieszkania pakować się zaczął jakiś biedaczyna z teczką. Na pytanie czego sobie życzy odpowiedział, iż przyszedł służbowo. Dodał, że zdaje sobie sprawę z niezwykłości chwili, ale cóż… obowiązek. Gość przeszedł do rzeczy i zapytał, czy gospodarz zna niejakiego Hirsza Sztajfbeina, kupca. „A i owszem – to bardzo miły człowiek, ale widujemy się ostatnio rzadko” – odpowiedział pytany. Za chwilę niespodziewany przybysz dopytywał o szczegóły owej znajomości. „Hmm… No przyjaźń serdeczna, ale mieliśmy ostatnio różnicę zdań odnośnie weksli” – wyjaśniał gospodarz. Gość na to, iż właśnie przyszedł w tej sprawie, aby wyegzekwować w imieniu owego kupca należną sumę z tytułu nieopłaconego weksla. A za chwilę dodał, że to jeszcze nie koniec, bowiem magistrat także rości sobie pretensje finansowe z tytułu długów podatkowych i opłat za leczenie.
Gospodarz wiedział już, iż gości komornika. Strapiony odrzekł, że rozumie i do zadłużenia się przyznaje. Zdziwiony był jednak, dlaczego władzy akurat w takim dniu zechciało się wysyłać do niego urzędnika. Zaznaczył na koniec, iż pieniędzy nie ma. Gość wobec tego rozglądnął się po mieszkaniu oceniając wprawnym okiem ruchomości, które mógłby zająć. Gospodarz na to: „Jak pan widzi ja nic nie mam…. choinka, stół, kilka krzeseł, dzieci, żona i to wszystko”. „Trudno, coś z tego zabiorę” – odpowiedział urzędnik.Gospodarz poprosił usiąść, porozmawiać, co robić dalej i tłumaczył: „Choinka Sztajfbeinowi, na nic, bo to izraelita i zapewne kupił swoim dzieciom znacznie ładniejszą. Jak weźmie moją to będzie miał tylko kłopot, bo drzewko już się osypuje. Magistratowi pierniki z mojego drzewka też na nic, bo mają u siebie swoich pierników dość”. Gość jednak twardo stał przy swoim, że coś wziąć musi. „No dobrze, rozumiem pana, przyzwyczajenie to druga natura, niech więc pan weźmie aniołka z mojej choinki. To rzecz i na czasie, i zdrowa, bo bez cukru” – zaproponował gospodarz. Po chwili się ożywił i zaproponował: „Wie pan co, niech pan siada z nami do wigilijnego stołu”. Gość zdziwiony odrzekł, „Ale ja służbowo tu jestem”. Dłużnik nalegał, że przecież jeść może, ale tamten odrzekł, że jakoś nie wypada. Gospodarz podrapał się po głowie i złożył nową propozycję: „No to chociaż, niech pan zrobi dzieciom przyjemność i będzie udawał aniołka”. „Ale jak?” – zapytał urzędnik. „Bardzo prosto – wejdzie pan za choinkę i będzie kukał”. „No, ale mam teczkę?”, „Schowamy ją pod kanapę”.
Jak ustalili, tak się stało. Kiedy do pokoju weszła żona z dziećmi, zza choinki usłyszeli kukanie, które trwało dobre kilkanaście minut („Boże, jak on to pięknie robił!”). Kiedy skończył i wyszedł, było już milej i usiadł z rodziną dłużnika do stołu. Wieczór był wyjątkowo uroczysty. Przy pożegnaniu z komornikiem wszyscy mieli łzy w oczach. Wychodząc, urzędnik zaprosił całą rodzinę, aby w jego mieszkaniu spędzili pierwszy dzień świąt.
No cóż, kupiec-wierzyciel i magistrat musiały zatem zaczekać… bo w tym wyjątkowym dniu, liczyła się przede wszystkim… tradycja.
* * *
Mieczysław Limanowski, kolejny wileński twórca pisał, że wigilijny wieczór nas oczyszcza. Serca stają się na chwilę proste. Łamiemy się opłatkiem, a z serc płyną kolędy. A jeśli serce znów się na chwilę zamroczy, stanie się oschłe, to niezawodnie odzyska swą promienność wraz z następnym Bożym Narodzeniem… Wigilia, Boże Narodzenie, a wkrótce i Nowy Rok, stworzone przez ludzkość zaklęcia, opanowywanie i periodyczne kruszenie w sobie zła, zgodnie z gwiazdami i słońcem.
* * *
Zwyczajem tradycyjnym łamiemy się opłatkiem z czytelnikami i współpracownikami naszego portalu, składając najserdeczniejsze życzenia świąteczne.