Lidia Maksymowicz: Moje świadectwo


Na zdjęciu: Lidia Maksymowicz, fot. Archiwum dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK
Przez długi czas numer na ręce zaklejałam plastrem. Żeby nikt nie pytał, gdzie byłam i dlaczego. Gest papieża Franciszka, który ten numer ucałował, odbieram jako hołd złożony wszystkim dzieciom, które w różnych okolicznościach II wojny światowej zginęły jako niewinne istoty – mówi Lidia Maksymowicz, jedna z najmłodszych wyzwolonych z obozu Auschwitz-Birkenau.




Moja historia wielu osobom może się wydać czymś nieprawdopodobnym albo wręcz wytworem chorej wyobraźni. A jednak to wszystko prawda. Jestem jednym z ostatnich żyjących świadków nazistowskiego horroru. Kiedy trafiłam do Birkenau, byłam tylko dzieckiem, ale pamiętam wiele rzeczy. To, co przeżyłam, pozostało w mojej pamięci i wpłynęło na całą moją egzystencję, na moje dzieciństwo, dorastanie, a także na moją starość. Mimo wszystko, mimo że po wielu latach udało mi się przezwyciężyć te doświadczenia, są one we mnie nadal głęboko zakorzenione. Nie da się odłożyć na bok tego, co było, ani o tym zapomnieć – opowiada 81-letnia Lidia Maksymowicz.

Wciąż bardzo zabiegana, w kalendarzu zapisanym po brzegi znalazła czas na spotkanie z Czytelnikami „Kuriera Wileńskiego”, by i na Litwie poznano jej przejmującą historię i usłyszano przesłanie jej życia. Całą opowieść o życiu pani Lidii można znaleźć w wydanej właśnie książce „Dziewczynka, która nie potrafiła nienawidzić”. Jej bohaterka opowiedziała nam kilka zawartych w niej historii.

Wyzwolenie oczami dziecka

Moment wyzwolenia obozu pamiętam bardzo dobrze, choć nie odczułam go zapewne tak samo jak dorośli więźniowie. Przyszli żołnierze w zupełnie innych mundurach. Wcześniej, jak wchodził dr Mengele ze swoją oficerską ekipą, to wszyscy byli w pięknych, oficerskich butach, a ja pamiętam, jak na nie spoglądałam z perspektywy najniższego miejsca pod pryczami, bo tam chowały się dzieci. A jak przyszli żołnierze w tych innych mundurach, to była wielka radość, bo dostaliśmy od nich kubek kawy z mlekiem i pajdę takiego prawdziwego chleba z margaryną o nieznanym nam dotychczas smaku. Miałam już skończone cztery lata…

Urodziłam się 14 grudnia 1940 r., a do obozu przybyłam 4 grudnia 1943 r. Parę dni później kończyłam trzy lata. Byłam rosłym, zdrowym dzieckiem, co było moją szansą na przeżycie. Lekarze zresztą dodali mi rok, określając mój wiek w papierach.


Na zdjęciu: papież Franciszek w trakcie audiencji generalnej 26 maja 2021 r. ucałował numer obozowy na ręce Lidii Maksymowicz, fot. Archiwum dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK

Z czasów przed obozem pozostał tylko przebłysk. Mieszkaliśmy wśród partyzantów w lesie, w ziemiankach, po spaleniu wioski w okolicach Witebska na Białorusi. Przybycie do obozu, transport pociągiem, barak, prycza – to wycisnęło w mojej pamięci ślad nie do zatarcia. Ciągle przypominają mi się pewne rzeczy. Znajomi mówią: „Byłaś za mała, dzieci nic o tym nie wiedzą, niemożliwe, żebyś takie rzeczy pamiętała”. Tak, dzisiejsze dzieci na pewno o swoim szczęśliwym dzieciństwie nie będą pamiętały, ale mnie psycholog wyjaśnił, że tak silne doświadczenia mogą pozostać w pamięci małego dziecka.

Gdy przyszli ci inni żołnierze, nagle klapka mi się w głowie otworzyła, że słyszę ojczysty język rosyjski, który się w mojej głowie odezwał, a z którym w obozie zupełnie utraciłam kontakt. Świetnie mówiłam po polsku, nawet akcent mi nie został, modliłam się po katolicku. A w ogóle to w obozie był taki żargon, bo przecież dzieci pochodziły z różnych krajów, nie było to wiele słów, tylko takie formy ostrzegania.

Nowe życie

Po wyzwoleniu zajmowały się nami dziewczęta z Szarych Szeregów, które przybyły do obozu z Powstania Warszawskiego. One już w czasie wojny były przygotowywane do opieki nad osieroconymi dziećmi. Wkrótce trafiłam do nowej rodziny. Ksiądz w Oświęcimiu poprosił na mszy – a wtedy wszyscy chodzili do kościoła – by kto może poszedł do obozu udzielić pomocy, bo zostały tam dzieci. Dużo ludzi poszło i wielu zabrało dzieci do swoich domów. Te większe, które wiedziały, skąd są, starały się wrócić do swoich rodzin. Z mniejszymi był większy problem. Była straszna bieda i rozgardiasz.

Mama, z którą trafiłam do obozu, bardzo dbała, bym wiedziała, jak się nazywam, ile mam lat. Przypominała mi to przy każdym spotkaniu, choć te były bardzo rzadkie. A już najbardziej gdy dotarła do mnie w tym bałaganie przed słynnym marszem śmierci, w którym wraz z innymi więźniami popędzono ją na Zachód, do Bergen-Belsen. Wtedy mi po prostu tłukła to do głowy, żebym zapamiętała, jak się nazywam, skąd pochodzę, jak nazywają się mama i tata. Obiecała, że wróci tu i mnie zabierze, ale nie wróciła…


Na zdjęciu: mała Lidia po przystąpieniu do pierwszej komunii świętej, fot.  Archiwum dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK

Ja, pisząc do Czerwonego Krzyża, zaznaczałam, że poszukuję ojca i brata. Mamy nie poszukiwałam, bo gdy wychodziłam z obozu, powiedzieli mi, że moja mama leży pośród mnóstwa innych zwłok w głębokich rowach w Birkenau. Te zwłoki leżały przeważnie twarzą do ziemi, w śniegu, a ja byłam tak za pan brat ze śmiercią, tak przyzwyczajona do niej i do umierania, które działo się wokół mnie każdego dnia, że zupełnie na to nie reagowałam. Przyjęłam, przestałam o niej myśleć, wspominałam jedynie przy jakichś bardzo rzadkich okazjach. Weszłam w zupełnie inny świat, tradycje, nowe wychowanie.

Tak naprawdę mama nie ustawała w poszukiwaniach. Gdy w maju wyzwolono Bergen-Belsen, chciała jechać do Oświęcimia. Tłumaczyła, że zostawiła tam dziecko, ale Rosjanie powiedzieli jej, że wszystkie dzieci ocalone z Auschwitz trafiły do sierocińców na terenie ZSRS. Robiła wszystko, żeby tam jak najszybciej dotrzeć, a była tak osłabiona, że trwało to kilka tygodni. Skrajnie wycieńczeni więźniowie najpierw musieli otrzymać pomoc. Mama powiedziała, że Bergen-Belsen to było coś najgorszego, że Oświęcim przy tym to jeszcze nic. Tam w ogóle nie było jedzenia i picia, ludzie jedli ludzi. Ale o tym powiedziała mi, dopiero gdy się spotkałyśmy. A udało się to po długich 17 latach.


Fot. Archiwum dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK

Mama ciągle domagała się jakichś wieści, pisała do Czerwonego Krzyża, a wiedziała w zasadzie tylko, jaki numer miałam wytatuowany na ręce. Otrzymywała odpowiedzi, że nic nie wiedzą o dziewczynce z numerem 70072. Wspominała, że te listy były zawsze cienkie i gdy któregoś dnia przyszła gruba koperta, była nie tylko zdumiona, lecz także przerażona. Zamarło jej serce, bała się otworzyć, zapukała do sąsiadki. Ona jej odczytała ten list, a mama z tego napięcia straciła przytomność i wzrok na kilka dni.

Gdy się spotkałyśmy, moja reakcja była zupełnie inna. Miałam do niej pretensje, że mnie nie szukała. Nie rozumiałam. Powiedziała mi, że przez całe 17 lat ani razu nie mogła spokojnie zasnąć, nigdy nie była na żadnej zabawie, nigdy nie tańczyła, nie śpiewała, choć była bardzo młodą osobą, miała zaledwie 23 lata, gdy skończyła się wojna…


Na zdjeciu: pierwsze spotkanie Lidii Maksymowicz z matką po 17 latach od zakończenia wojny, fot. Archiwum dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK

Spotkanie z papieżem Franciszkiem

Podczas środowej audiencji generalnej [26 maja 2021 r.] zostałam zaproszona do międzynarodowej grupy, do której członków papież podchodził osobiście. Stanęłam skromnie na końcu, bo ja taka szara mysz, a tam było wiele wysoko postawionych postaci, biskupi, kardynałowie…

W pewnym momencie papież podszedł do mnie wraz z franciszkaninem, który w krótkich słowach opowiedział mu o mojej historii. Papież miał łzy w oczach. Franciszkanin poprosił, bym odsłoniła rękaw. Miałam akurat granatowy żakiet w białe kropki, ładnie pasował do papieskiej bieli. Papież wziął mnie za rękę, objął, pochylił się i ucałował numer na mojej ręce. A ja po prostu zdębiałam. W życiu bym się tego nie spodziewała. To było dla mnie wprost nieprawdopodobne, ale to jest cały papież Franciszek, nieprzewidywalny.

Gdy papież odszedł, otoczyła mnie grupa Niemców, którzy byli tam z biskupem, zaczęli zadawać pytania. Byli zszokowani gestem papieża. Powiedziałam im, że odbieram to nie jako szczególne wydarzenie dla mnie – choć oczywiście jest to wielkie przeżycie osobiste – ale jako hołd złożony wszystkim dzieciom, które w różnych okolicznościach II wojny światowej zginęły jako niewinne istoty.

Jestem już po osiemdziesiątce, ale dopóki będę żyła, będę się starała głosić tę prawdę. Przecież widzimy, co się dzieje na świecie, ile jest punktów zapalnych, ile jest nieszczęścia, które się dzieje. Uchodźcy, obozy, wojny, które się toczą, a które po wszystkich doświadczeniach II wojny światowej nie powinny mieć miejsca. Gdy głoszę to swoje świadectwo, zawsze zmierzam do przesłania – to od was, młodych, zależy, jaki będzie ten świat, w waszych rękach jest jego przyszłość. Wiedząc o tym, coście usłyszeli, co się działo w Auschwitz, nie dopuśćcie do tego nigdy więcej!

Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 4(12) 29/01-04/02/2022