Mirosław Siemaszko: Pszczoły są jak ludzie
Po maturze w Gimnazjum im. J.I. Kraszewskiego w Wilnie Mirosław Siemaszko wstąpił na weterynarię w Kownie, ale po pierwszej sesji egzaminacyjnej, po zaliczeniu wszystkich egzaminów stwierdził, że nie jest to coś, czym chciałby się zajmować w życiu. Rzucił studia i wyjechał do Londynu – wielu młodych ludzi wybierało wówczas emigrację. „Spróbowałem tego zagranicznego chleba i zrozumiałem, że świat nie jest sprawiedliwy, że różnie bywa – mogą ciebie oszukać” – życie na obczyźnie rozczarowało. Wrócił do Wilna i postanowił zdawać na chemię na Litewskim Uniwersytecie Edukologicznym. Dlaczego chemia? Jeszcze w szkole polubił też przedmiot dzięki nauczycielce Czesławie Kavaliauskienė.
„Panowała wtedy taka opinia, że pedagogiczny przyjmuje wszystkich, wszystkim daje dyplomy. Mogę jednak zapewnić, że to absolutna bzdura. Na pierwszym roku pewna wykładowczyni powiedziała nam, że ci, którzy chcą uzyskać wykształcenie, uzyskają je, a ci którzy nie chcą, mogą studiować nawet w Oxfordzie czy Harvardzie i nic z nich nie będzie” – Mirosław Siemaszko nie ukrywa, że miał jednak chwile zwątpienia. „Był moment, kiedy myślałem: po co mi to było, ale potem, kiedy „zaczepiłem się”, nie zauważyłem nawet jak minęły cztery lata” – temat pracy dyplomowej dotyczył składu chemicznego kitu pszczelego. Potem było magisterium z chemii na Uniwersytecie Wileńskim. Wstąpił nawet na studia doktoranckie, ale po roku stwierdził, że dość, wystarczy tej nauki.
Po studiach podjął pracę w szkole. Początkowo uczył w polskiej szkole – w Gimnazjum im. K. Parczewskiego w Niemenczynie. Po litewskich studiach było to jednak spore wyzwanie – musiał sobie odświeżyć w pamięci polskie terminy.
Chemicy mają zbyt mało godzin lekcyjnych, są więc zmuszeni pracować jednocześnie w kilku szkołach. Mirosław Siemaszko pracuje w Gimnazjum „Šv. Kristoforo” w Wilnie i w Wileńskim Centrum Nauczania (Vilniaus Mokymo Centras) działającym w więzieniu na Łukiszkach. Tak, więźniowie też uczą się chemii, mają normalne lekcje, jak w każdej innej szkole, piszą sprawdziany, zdają egzaminy. Mirosław Siemaszko nie ukrywa, że bardzo chciałby pracować w jeszcze jednej szkole – Gimnazjum im. T. Konwickiego w Bujwidzach. „W pewnym sensie byłby to powrót do szkoły, którą kiedyś ukończyła moja babcia” – mówi.
Z Bujwidzami rodzina Mirosława jest związana od wielu pokoleń. W zaścianku Cegielnia koło Bujwidz, gdzie urodziła się jego babcia, wciąż stoi jej dom rodzinny, tradycyjny dla Wileńszczyzny – na dwa końce, a obok dwie stodoły i sad, w którym rosną stare „Ananasy” i „Antonówki”. Jako młoda mężatka babcia opuściła Cegielnię – poszła do męża, za Wilię, do Borejszun (gmina Maguny). Swoje pszczele królestwo Mirosław ma więc i w Cegielni, i w Borejszunach.
„Pszczelarstwem zajmował się wujek dziadka, mam po nim najstarszy ul jeszcze sprzed II wojny. Chronię go jak relikwię. Co ciekawe, współczesne ule są bardzo podobne – system wielokorpusowego ula był znany chyba już 100 lat temu” – Mirosław Siemaszko samodzielnie zajął się pszczelarstwem jako 13-latek, ale już od dziecka pomagał babci, która miała trzy ule.
Obecne gospodarstwo Mirosława to 67 pszczelich rodzin. Babcia ma już 87 lat i czasami się jeszcze wybiera z wnukiem do pasieki: „Kiedyś, kiedy razem szliśmy do pasieki, wokół mnie krążył cały rój, jakbym był obcy, i tylko babcia – swoja, a teraz jest odwrotnie. Sądzę więc, że pszczoła jest na tyle mądra, ma takie zmysły, że rozpoznaje gospodarza. Jest taki zwyczaj, że kiedy umiera pszczelarz, idzie się do pasieki, puka do każdego ula i mówi pszczołom, że ich gospodarz zmarł. Często pszczoły wymierają wkrótce po śmierci pszczelarza. Może jest tak dlatego, że nowy gospodarz nie potrafi odpowiednio przygotować uli do zimy, ale może jednak coś czują…”
O pszczołach, ich zwyczajach, zachowaniach Mirosław mógłby opowiadać godzinami. Lubi je obserwować. Doświadczony pszczelarz nie musi otwierać ula, żeby stwierdzić, czy jest tam porządek, czy z pszczelą matką coś się nie stało, czy w tym ulu będzie dużo miodu.
Wydawałoby się, że w ulu panuje chaos – nic bardziej mylnego. Każda pszczółka ma swoją pracę, swoją misję do wykonania. W ulu wszystko zależy od matki – ile feromonów wydziela, jak są one silne. Silna matka to dobra kondycja całej rodziny i dobre zbiory. Żyje ona najdłużej, nawet do 7 lat, a jej rola polega na składaniu jaj, z których wykluwają się robotnice i trutnie. Wylatuje z ula tylko raz w życiu, na czas godów. Jest zapładniana przez kilku trutni, którzy po spełnieniu swej życiowej misji umierają. Taki to los trutnia…
Krótkie jest też życie pszczoły robotnicy – trwa zaledwie 28 dni. Nigdy nie śpi, ciągle pracuje, nie ma żadnych wczasów, żadnych urlopów. Zbiera nektar, ale miodu nigdy nie skosztuje – zostanie dla jej sióstr. Pszczoła zimowa, czyli ta, która urodzi się pod koniec lata, może przeżyć nawet pół roku, bo nie jest taka spracowana.
Wczesną wiosną w jednym ulu jest około 20 tys. pszczół, taki rój waży około 2 kg. Mniej więcej do św. Jana liczba pszczół wzrasta do 120 tys., a rój waży już około 12 kg. Od św. Jana robi się ich mniej, bo więcej pszczół umiera niż się rodzi. À propos, według dawnych wierzeń, pszczoła jest boskim stworzeniem, które ma duszę, nie zdycha jak inne zwierzęta, tylko umiera.
„Pszczoły są jak ludzie. Każda pszczela rodzina jest inna, każda ma swój charakter: jedna jest taka, że do rany przyłóż, a inna, nie daj Panie Boże, ale zazwyczaj to te złe dobrze niosą miód. Trudno z nimi pracować, bronią ula, żądlą, ale są pracowite i bronią swego dorobku” – tłumaczy Mirosław.
Pszczoły mają swój własny język – „taniec”, za pomocą którego potrafią przekazać siostrom informację o tym, gdzie rosną rośliny miododajne, ile ich tam jest, ile nektaru można z nich zebrać. Mają jakąś wewnętrzną „nawigację”, bo zawsze znajdą drogę do swojego ula. W ulu panuje idealny porządek – pszczoły to czyściochy – tłumaczy hodowca. Mają sposób na nieproszonych gości, takich jak jaszczurki czy polne myszy: żądlą ich do śmierci, a potem za pomocą kitu pszczelego mumifikują.
Człowiek to też w pewnym sensie nieproszony gość – przecież podbiera pszczołom ich zapasy: miód, wosk, propolis, mleczko pszczele. Przełomu w pszczelarstwie dokonali Francuz Charles Dadant i Szwajcar Johann Blatt. To dzięki ich innowacjom pszczelarze zamiast uli pniowych zaczęli stosować ule wieloramowe, co ułatwiło podbieranie pszczołom miodu. O ile kiedyś człowiek mógł podebrać pszczelej rodzinie od 2 do 5 kg miodu, to teraz w sezonie może mieć od 100 do 150 kg miodu.
Dobry pszczelarz dba jednak o swoje pszczoły, dokarmia je i leczy.
„Pasieka jest odskocznią od pracy w szkole, relaksem. Można tu przyjść, pooddychać powietrzem z ula, które działa jak terapia. Kiedy otwierasz ul, inny świat nie egzystuje wokół ciebie, jesteś sam na sam z pszczołami, zapominasz o wszystkim. Jeśli jesteś zdenerwowany, ula lepiej nie otwierać – pszczoły nie lubią nerwowych ruchów. Wtedy po prostu można posiedzieć obok, słuchając ich brzęczenia, obserwując jak wylatują z ula i wracają, niosąc pyłek i nektar” – mówi Mirosław Siemaszko.
Po lekcjach w szkole będzie więc spieszył do swoich pszczół – trzeba je przygotować do zimy, żeby nie chorowały, żeby nie były głodne, żeby doczekały kolejnej wiosny. Wśród pszczelarzy panuje przecież przekonanie, że jeśli wyginą wszystkie pszczoły, nastąpi koniec świata.
Zdjęcia: Waldemar Dowejko