Oficer Dominika Czernis: „Trudno jest opisać życie marynarza, to trzeba poczuć!”


Na zdjęciu: Dominika Czernis, fot. Archiwum prywatne
Moi rodzice dopiero jak mnie odwiedzili na statku, zrozumieli specyfikę mojej pracy, ale też nie do końca. Dla każdego to „wow!”, a ja przez długi czas nie widzę rodziny, przyjaciół, nie mogę zjeść tego, co chcę, tylko to, co mi okrętowy kucharz przygotuje – mówi „Kurierowi Wileńskiemu” Dominika Czernis, wilnianka pływająca na statkach dalekomorskich jako trzeci oficer nawigator.




Jak została Pani marynarzem?

Byłam kiedyś na wystawie w Litexpo w Wilnie, gdzie wszystkie uniwersytety Europy miały swoje stanowiska. O Akademii Morskiej w Szczecinie usłyszałam też w Radiu Znad Willi, ulotki były rozłożone w mojej szkole, Gimnazjum im. Jana Pawła II. Moja mama namawiała mnie, abym złożyła tam dokumenty. Pomyślałam: czemu nie?

Zawsze chciałam robić coś innego, praca papierkowa nigdy mnie nie interesowała. Plus – to było daleko od rodziny i miałabym spokój, za często nie miałabym odwiedzin (śmiech). Ciekawość specyficznego oraz trudnego zawodu wygrała, ale wszystko to był dopiero początek. Sama akademia nie wystarczy, aby pływać. 

Ile lat pracuje Pani w tym zawodzie?

Trudno stwierdzić, bo mam kontrakty, czyli długość rejsu nie jest zależna ode mnie, ale długość pobytu na lądzie jest różna. Na samym morzu spędziłam około trzech lat. Pierwszy rejs odbyłam już po pierwszym semestrze studiów, czyli pływam od 2015 r.

Jakie są wymagania, żeby pracować w tym zawodzie?

Na marynarza potrzebne są kursy, takie jak: pierwsza pomoc, indywidualne techniki ratunkowe, medyczny stopień podstawowy, przeciwpożarowy stopień podstawowy, podstawowe przeszkolenie z zakresu bezpieczeństwa i ochrony. I to są kursy, które zdobywa się w ośrodkach szkolenia morskiego.

Trzeba także skończyć pierwszy rok studiów, wypływać pół roku jako kadet, aby otrzymać dyplom marynarza. Na stanowisku, które teraz pełnię, trzeciego oficera nawigatora, każdy z kursów trzeba podnieść o stopień wyżej, dodatkowo dochodzą kursy specjalistyczne, dzięki którym odpowiadam za urządzenia ochrony przeciwpożarowej i łączności międzystatkowej oraz w sytuacjach niebezpieczeństwa. Trzeba uzyskać dyplom inżyniera nawigacji, wypływać rok na morzu, odbywając niezbędną praktykę.

Jakie są Pani obowiązki na statku?

Jako marynarz prowadziłam konserwację zewnętrzną statku, np.: obijanie rdzy, malowanie, szlifowanie, mycie statku, ładowni po wyładunku, cumowanie i odcumowanie statku (parkowanie) oraz pełnienie wacht w porcie. Jako trzeci oficer na morzu jestem odpowiedzialna za nawigację, czyli bezpieczne przejście statku z punktu A do punktu B, konserwację sprzętu przeciwpożarowego, ratunkowego oraz sprawność urządzeń do łączności, pełnienie wacht w porcie, czyli monitorowanie załadunku oraz wyładunku statku.

W sytuacjach awaryjnych, czyli ratowniczych, wykonuję takie zadania, jak podejmowanie rozbitka z wody. W sytuacji, gdy ewakuujemy się ze statku, manewruję łodzią ratowniczą. Jest mnóstwo innych zadań, ale opowiedziałam o tych najważniejszych.

Co Pani robi w czasie wolnym?

Czas wolny? Co to takiego? Na statku śmiejemy się, że podpisujemy pakt z diabłem! Jako trzeci oficer nie mam dnia wolnego. Na morzu mam wachty 8.00–12.00 i 20.00–24.00, w porcie 16.00–24.00.

I nieważne, czy to niedziela, czy święto, statek nie przestaje pracować. A jak mam parę godzin wolnego, to np. wykonuję konserwację, wypełniam dokumenty, ćwiczę na siłowni, czytam książki, oglądam filmy, a w porcie, przed covid-19, zwiedzałam miasta.

Czy praca marynarza jest niebezpieczna?

Według mnie każda praca może być niebezpieczna, a zwłaszcza marynarza! Wyobraźcie sobie: środek Oceanu Atlantyckiego, fale 7–9 metrów i ludzi pracujących na pokładzie. Bezpiecznie? Wątpię, ale adrenalina od samego czytania o tym rośnie! Ja mam pracę na mostku w zamkniętym pomieszczeniu, więc tylko wypatruję, czy nikogo fala nie zmyła z pokładu.

Co może się zdarzyć na statku?

Wszystko! Na statku są różne urządzenia elektryczne, a pracuje się też w deszczu – porażenie elektryczne gwarantowane. W siłowni statku rury, silniki i agregaty mają prawie 90°C – oparzenia są możliwe. W trakcie złej pogody można się poślizgnąć, coś złamać lub nawet wypaść za burtę. Wtedy, gdy jesteśmy daleko od lądu, nikt nam nie pomoże, musimy ratować się sami, a czasem to jest nawet niemożliwe.

Praca na pokładzie, gdy jest 45–48°C, jest wręcz niemożliwa, a ludzie pracują, bo statek jest non stop w eksploatacji. A w siłowni temperatura osiąga czasami 65°C! I się tam pracuje po 8 godzin dziennie. A jak statek tonie? To też musimy zachować zimną krew i sami się ratować. Ładownie, które się myje, mają po 20 m! Trzeba się wychylić, aby zobaczyć, czy człowiek na dole niczego nie potrzebuje. A można też spaść!


Fot. Archiwum prywatne

Jak wygląda podróż statkiem?

To nie jest podróż, na statku się pracuje! Po pierwszym rejsie romantyzm umiera. Myśli się tylko o tym, aby rejs statkiem odbył się spokojnie. Gdy jest zła pogoda, czasami nawet niemożliwe jest spanie. Trzeba odpowiednio się zaształować [zabezpieczyć się w łóżku, aby nie wypaść] i przespać parę godzin. Ale nie jest źle, zwiedzamy porty, w których normalnie turyści nie przebywają. Porty, gdzie żadna agencja turystyczna nie wysłałaby ludzi, a także porty bardzo niebezpieczne.

Co jest takiego w morzu, że się za nim tęskni?

Szczerze? Większość mówi, że pieniądze. Na początku ta praca jest interesująca, specyficzna i unikalna. Odwiedzasz różne państwa, poznajesz nowych ludzi, słyszysz nowe języki. Ale później dochodzi do tego pogoda, zimno, mokro, wietrznie, trudna praca, mało snu (czasami w ciągu trzech dni śpi się po dwie, trzy, cztery godziny).

Praca na morzu po prostu jest inna. Inne godziny pracy, inna budowa statku, bo każdy statek jest inny, ciągle zmieniające się załogi. Brak monotonii, brak przyzwyczajenia, trzeba się cały czas dostosować do sytuacji.

Czego najbardziej brakuje na morzu?

Dobrego jedzenia! Kucharze są różni, raz trafi się kucharz, który z niczego zrobi bardzo smaczne dania, a raz trafi się kucharz, który nie umie ugotować kartofli, zrobić kompotu czy upiec chleba.

Co port staram się wyjść i zjeść coś poza statkiem. Mamy kantynę, gdzie można kupić colę i napoje. Ze względu na covid-19 można tam też znaleźć pastę, żele pod prysznic, golarki. Brakuje sklepu! Jak się pakuję, to muszę wziąć tyle szamponu, odżywek, past i innych rzeczy, aby mi wystarczyło na mniej więcej pół roku.

Czy na morzu Pani czuje się samotna?

Nie czuję się samotna, bo pływam z moim chłopakiem. Zresztą są integracje! Robimy grilla, organizujemy imprezy. Na przykład Filipińczycy lubią śpiewać karaoke, Polacy zbierają się i oglądają mecz. Czasami gramy w ping-ponga, mamy salę do ćwiczeń. Są też baseny na statkach, ale to już rzadkość. Na morzu trudno poczuć się samotnym.

To taka krótkoterminowa rodzina, z którą pracujesz, wspierasz jeden drugiego. Gorzej, gdy zdarzają się niekomunikatywni ludzie, wtedy integracja jest trudna.

Jak długo trwają rejsy?

Różnie. Statek jest zależny od pogody, wiatrów oraz prądów. Czasami musimy poczekać na kotwicy, bo nasze miejsce jest zajęte lub po prostu nie są przygotowane papiery i inne rzeczy. Moja najdłuższa podróż wyniosła dotychczas 28 dni, płynęłam z Nowego Orleanu w USA do Aszdodu w Izraelu. Kiedyś staliśmy na kotwicy parę tygodni.

Samo przepłynięcie Atlantyku z Europy do Ameryki to 10–14 dni. Statek towarowy nie jest szybki, płynie 10–14 węzłów (19–30 km/h). Statki kontenerowe są o wiele szybsze, pływają po 20–24 węzły. Im przepłynięcie Atlantyku zajmuje ok. 9 dni. Z kolei np. z Rygi do Anglii płynie się niecały tydzień.

Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 43(124) 23-29/10/2021