Romain Gary, wileński chłopiec. Rozmowa z Agatą Tuszyńską o „Żonglerze”
Jarosław Tomczyk: Dużo czasu spędziła Pani w Wilnie, szukając śladów Romaina Gary’ego – czy raczej Romana Kacewa, bo tak nazywał się, gdy biegał jako chłopiec po wileńskich podwórkach?
Agata Tuszyńska: Cała praca nad książką trwała cztery lata. Długo. W Wilnie byłam w tym czasie pięć, może sześć razy. Za każdym razem od kilku do kilkunastu dni. To nie była tylko wizyta w kamienicy na Wielkiej Pohulance, gdzie pod nr. 16 mieszkał, gdzie matka miała „salon mód”, a na podwórzu mały Romuszka doświadczał pieszych wtajemniczeń, czy też miejsca na Niemieckiej, gdzie jego ojciec miał sklep z futrami. Starałam się wydeptać to miasto, oswoić, spacerować po nim śladami mojego bohatera. Przeszłam wielokrotnie drogę z Pohulanki na Niemiecką, ale i inne trasy, do synagogi, do teatru, do cyrku, którymi – jak sobie wyobrażałam – Roman musiał chodzić z matką i ojcem. Za każdym razem zastanawiałam się, co widział, gdzie stał, jaki dom, restauracja, bożnica, co mogło się tam dziać. Zawsze staram się być w miejscach, gdzie żyli bohaterowie moich książek. Wtedy lepiej potrafię im towarzyszyć. A że z reguły są to miejsca z żydowską przeszłością, to poszukiwania są trudniejsze. Wymagają cierpliwości, wyobraźni i emocjonalnej dyspozycji. Ta praca jest rodzajem narkotycznego uzależnienia. Powoduje, że stale chcę wracać, szukać, chodzić. Tęsknię za tym uczuciem i za tą potrzebą. Żyje we mnie to żydowskie Wilno, które jest „pod spodem”, które trzeba sobie odtworzyć z resztek i kalekiej pamięci. To pociągające, ale i wyczerpujące. Poza tym Wilno ma szczególny zapach z wierszy Czesława Miłosza, niesamowicie zmysłowy. To jest niezwykłe miasto z dojmującym dla mnie brakiem. Żydowskim. Palącą nieobecnością.
Znała Pani Wilno wcześniej, zanim zaczęła pracować nad „Żonglerem”?
Tak. Pierwszy raz byłam tak w połowie lat 90. ub.w. w ramach wyjazdu z Instytutu Badań Literackich, w którym wtedy pracowałam. Ale wówczas zwiedzałam Wilno polskie. To był szlak wieszczów, od Mickiewicza do Miłosza, przez Uniwersytet Stefana Batorego, Ostrą Bramę, celę Konrada, wszystkie te najważniejsze dla polskiej literatury ślady. Żydowskiego Wilna wówczas nie dotknęłam. Później, z moim nowym bohaterem, odkrywałam zupełnie inne Wilno. To ciekawe, jak w zależności od tego, czym jesteśmy zainteresowani, na różny sposób możemy czytać to samo miasto. A szczególnie tak bogate miasto, wielokulturowe, barwne dzięki różnorodności językowej i religijnej.
Co udało się Pani w Wilnie odkryć z rzeczy, których wcześniej nie wiedzieliśmy o Romainie Garym?
Przyjechałam, wiedząc, że w wileńskim archiwum znajdują się ciekawe dokumenty. Po raz pierwszy na światło dzienne wydobyła je wileńska archiwistka i opisała w niewielkim artykule. Poszłam tym tropem. Odsłoniła się przede mną historia rodu Owczyńskich i Kacewów w podaniach, wnioskach paszportowych, wyciągach, odpisach i urzędowych papierach. Co za bogactwo detali i codzienności! I fotografie. Także ojca pisarza, Lejby Kacewa, którego syn w opowieści o swoim życiu unieważnił. Zdecydowanym gestem wymazał go ze swojego życia, zapewne z lojalności wobec matki, którą Kacew opuścił. Archiwa pozwoliły mi zobaczyć ojca, kupca, handlarza skórami, chorującego na nerki, podróżującego służbowo. Zobaczyłam go, opowiedziałam o nim. A także o jego drugiej kobiecie i matce dwójki dzieci, przyrodniego rodzeństwa Romana. To wszystko, a także obecność pierworodnego syna Miny Owczyńskiej to są rzeczy nieznane, nowe dla zachodnich wielbicieli talentu autora „Obietnicy poranka” i „Lęków króla Salomona”. Dla mnie stanowiły ważne korzenie rzeczywistości tej postaci.
Ale trafiła Pani w Wilnie ponoć także na dokumenty z okresu, gdy Gary już w nim nie mieszkał?
W teczce dotyczącej Romana Kacewa są także dokumenty dotyczące jego naturalizacji we Francji. Z jakiegoś powodu ich kopie przyszły też do Wilna, chociaż matka z 11-letnim synem wyjechała w 1925 r. do Warszawy, a trzy lata później do Nicei. W wileńskich archiwach nie powinno już być niczego z późniejszych czasów. Tymczasem są nieznane materiały i fotografie, które po raz pierwszy opublikowałam w książce. Myślę zresztą, że są tam jeszcze inne nie odkryte rzeczy, ponieważ nie wszystkie zbiory są skatalogowane.
Dlaczego, Pani zdaniem, Gary nigdy do Wilna nie powrócił?
To trudne pytanie. Może było to dla niego zbyt bolesne? Nigdy nie przyjechał do Wilna, nigdy nie zajrzał na dziecinne podwórze na Wielkiej Pohulance, nigdy nie odwiedził ocalałej synagogi, nie wszedł do swojego życia jeszcze raz. Nie odwiedził Wilna, choć jako dyplomata, a potem znany pisarz i filmowiec zwiedził cały świat. Trudno mi to zrozumieć i chyba cierpię z tego powodu. Tłumaczę sobie, że musiało to być dla niego zbyt trudne. Ocalało niewiele śladów. Nie ma ludzi. Może się tego bał? Nie był gotowy na powrót do własnej historii, na konfrontację z miejscem, w którym dorastał i gdzie stworzyła go matka. To, kim się stał zadecydowane zostało w Wilnie, na tamtym bruku, w ojczyźnie matki. Dorosły bał się wspomnień, czuł, że go osłabiały. Mam wrażenie, że przeszłość była dla niego obciążeniem. Raną, której nie chciał dotykać. Zupełnie inaczej niż Czesław Miłosz. Dla autora „Doliny Issy” powrót do dzieciństwa był możliwością konfrontacji, spojrzeniem w lustro, zatoczeniem koła. To było dla niego nie tylko oczyszczające, ale i twórcze. Uświadomił sobie, jak głęboko wrośnięty był w Wileńszczyznę, która go ukształtowała, uzbroiła do walki o siebie w świecie. Wyposażyła na drogę. Gary bronił się wszelkimi siłami przed otwarciem tamtej bramy.
Na zdjęciu: okładka książki, fot. kurierwilenski.lt
Wielką zaletą „Żonglera” są w mojej ocenie fantastyczne historie i opisy przedwojennego, żydowskiego Wilna, choćby sklepu bławatnego Sary Kłok.
Dziękuję, że zostały dostrzeżone, to ważne fragmenty, podsuflowaane przez samego Miłosza. Sara Kłok była sklepikarką kolorową, żyła w anegdocie, wielu ją znało. To bezcenne obrazki. Echa pamięci. Równie ważne jak drobne ogłoszenia z prasy wileńskiej tamtego czasu, m.in. dawnego „Kuriera Wileńskiego”. Czytam przeszłość ze źródeł, znaków codzienności. To inspirujące zajęcie. Dzięki niemu odzyskujemy smaki, zapachy, to wszystko, czego nie ma na zdjęciach, co uległo zniszczeniu.
Od lat uprawia Pani, jak ładnie to ujęła, archeologię pamięci. Przywraca umarłym drugie życie. Jak przychodziło to Pani w Wilnie, bo pewnie w każdym z miast, w których szuka Pani swoich bohaterów, jest trochę inaczej?
To dla mnie ważne. Niezbędne. Lubię to wchodzenie pod skórę rzeczywistości, żeby sięgnąć przeszłości. Niejako się w tym specjalizuję. W Wilnie było mi ciężko, bo żydowska przeszłość w większości nie istnieje, nie ma bóżnic, mykw, macew i chederów. A przecież na czymś tą podróż wyobraźni trzeba opierać. Są podwórka, miejsce po synagodze, resztki szyldów, ale to, co ocalało, jeszcze bardziej uświadamia mi, czego nie ma. Co zginęło bezpowrotnie.
Może Wilno stać się inspiracją do czegoś nowego w Pani twórczości?
Po tej książce, która mnie bardzo pochłaniała emocjonalnie, a mój stosunek do bohatera drastycznie się zmieniał – od bezkrytycznego zachwytu do trudnej miłości – postanowiłam, że przez chwilę spróbuję nie pisać. I nie planować nowych większych tekstów. Wilno to miejsce dla mnie ważne i na pewno pozostanie na mojej mapie świata. Ale trudno mi obiecać, czy wrócę tam z nowym bohaterem i na jakich warunkach.
A czy w Pani wcześniejszych książkach można znaleźć jakieś wileńskie wątki? Mnie się nie udało, ale może nie dość dobrze szukałem?
Dobrze. Nie ma wątku wileńskiego. Jest natomiast wiele historii związanych ze Lwowem i okolicami. Przez Brunona Schulza. Są i Drohobycz, i Borysław, i Janów, gdzie urodziła się Józefina Szelińska, narzeczona autora „Sklepów cynamonowych”. Wiele razy bywałam we Lwowie, najpierw robiąc research do tej książki, a potem promując ją, kiedy ukazała się po ukraińsku.
Gdyby miała Pani polecić Czytelnikom na Wileńszczyźnie, wśród których jest Pani zapewne mniej znana niż w Polsce, te ze swoich książek, jakie uważa za najważniejsze, które by Pani wskazała?
Dla kogoś, kto w ogóle nie zna moich książek, wybrałabym „Rodzinną historię lęku”. To ważne dla mnie wyznanie, otwarcie żydowskiego sekretu, pochodzenia mojej mamy. To książka osobista, ale też opowiadająca historię Polski, wieloletniego współżycia na polskiej glebie Polaków i Żydów. Staram się rozplątać ten węzeł na przykładzie dziejów dwóch rodzin, mojej żydowskiej matki z Łęczycy i mojego ojca, syna robotniczej Łodzi. Drugą pozycją, jaką bym poleciła, byłaby „Oskarżona Wiera Gran”, bo to niezwykła historia. I jeszcze książka bardzo aktualna, o długim cieniu wojny, o pomówieniu, które może zniszczyć komuś życie. Opowieść o sposobach przetrwania, „kolaboracji” z losem. Pokazuję to na przykładzie wojny i warszawskiego getta, ale wiem, że dziś także staramy się przeżyć, używając nie zawsze pięknych metod, raniąc niekiedy innych. Podsunęłabym jeszcze lekturę niewielkiej książki, pięknie zilustrowanej przez Iwonę Chmielewską, „Mama zawsze wraca”. To historia dziewczynki z warszawskiego getta, dramatyczna i bolesna, ale jednocześnie optymistyczna. Bo opowiada o miłości, która może ocalić w najstraszniejszych czasach, o słowach matki ratujących świat wbrew złu.
Wróćmy jeszcze do Romaina Gary’ego. Pani zdaniem Wilno o nim pamięta?
Jak najbardziej. Byłam tym zbudowana. Wiem, że jego książki są tłumaczone na litewski, więc nie jest to postać nieznana. Spotkałam ludzi znających jego twórczość, tropiących losy. Mam wrażenie, że jest w Wilnie znany. Stał się nawet obiektem dumy mieszkańców miasta. W końcu to dwukrotny laureat Nagrody Goncourtów. Poza tym na Wielkiej Pohulance jest tablica upamiętniająca jego wileński adres. I jest pomnik.
Tyle że nie przy tej kamienicy, w której mieszkał.
Nie szkodzi, na sąsiedniej, bardziej okazałej. To nie problem. A pomnik Romualdasa Kvintasa przedstawiający chłopca z kaloszem jest wspaniały. Mały Romuszka stoi na nim z głową zadartą ku niebu, jak lubiła matka, i trzyma na piersi gumowy kalosz. Miał go zjeść z miłości do ośmioletniej Wali, razem ze znaczkami pocztowymi, kilogramem czereśni i Bóg wie czym jeszcze… Tak, uwielbiam jego zmyślenia i poczucie humoru. Cenił dobrą opowieść, stał po jej stronie, nie dbając o detale i tak zwaną prawdę. Żonglerka była dla niego metaforą sztuki.
Planuje Pani w Wilnie jakieś spotkanie autorskie promujące „Żonglera”?
Bardzo bym chciała. Lubię spotkania z czytelnikami, cieszą mnie reakcje na moje pisanie, rozmowy z tymi, którym coś dało. Zawsze mi się zdaje, że napisałam tyle książek, ilu mam czytelników. Jestem otwarta, chętnie podróżuję, niezwykle rzadko odmawiam. Z radością odwiedzę Wilno, jeśli tylko dostanę zaproszenie. Wierzę, że opowieść o Garym, w mieście, w którym spędził dzieciństwo, miałaby specjalne znaczenie. Mogłaby dać wiele zarówno mnie samej, jak i polskim czytelnikom na Wileńszczyźnie.
A czy książka ukaże się też na Litwie?
Marzyłabym. Bardzo sobie cenię moje książki w przekładach. Wielbię i szanuję tłumaczy. To dzięki nim mam możliwość wejść w zupełnie nowy krąg, nowe środowiska czytelników. To jest fantastyczne. Najwięcej tłumaczeń mam na francuski, dużo jeżdżę po Francji i rozmawiam z czytelnikami. Mam do nich bezpośredni dostęp, francuski to mój pierwszy obcy język. Notabene Instytut Francuski w Wilnie robi bardzo wiele dla popularyzacji pisarstwa Gary’ego. Chciałabym jak najszybciej zobaczyć mojego „Żonglera” w księgarniach na Litwie. Napisał do mnie z propozycją przetłumaczenia książki Kazys Uscila. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Agata Tuszyńska, pisarka, poetka i reportażystka. Córka Bogdana Tuszyńskiego, legendarnego sprawozdawcy sportowego Polskiego Radia i Haliny Przedborskiej, dziennikarki pochodzącej z rodziny żydowskiej. Autorka ponad 20 książek przetłumaczonych na 13 języków. Uhonorowana Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 23 (68) 11-17/06/2022