Rudniki – „poligon” przedmurza Europy


Tak witają przybyszów Rudniki AD 2021, fot. Wilnoteka.lt
Rudniki Królewskie... Stolica dziewiczej Puszczy Rudnickiej, dającej niegdyś schronienie powstańcom i partyzantom różnych orientacji. Ostatnio już nie puszcza daje tu nieproszony przytułek, ale Rudniki mają właśnie swoje pięć minut: w ciągu tygodnia stały się znane na całej Litwie i chyba daleko poza jej granicami. Głównie za sprawą „potopu” nielegalnych migrantów, napływających z Białorusi, ale też jako szeroko pojęty poligon – polityczny, policyjny i kulturowy, na którym MSW Litwy postanowiło zorganizować ćwiczenia pod hasłem „jak radzić sobie w sytuacji ekstremalnej”. Na celowniku znalazły się dwie społeczności, zderzone mimo woli, chociaż i rozdzielone kratami drucianego płotu.
30 lat temu, gdy wytyczona jeszcze przez Stalina linia administracyjna, dzieląca Litewską i Białoruską SRR, zaczęła po rozpadzie Związku Sowieckiego stawać się realną granicą, nawet największy wizjoner nie mógłby przewidzieć, że tak szybko stanie się ona pierwszą linią frontu wojny hybrydowej, wręcz  przedmurzem Europy... Wszak cięła przez środek dawną gubernię czy też województwo wileńskie w miejscu, gdzie bodajże od czasów Mendoga nie było żadnych granic. Ironią losu, po obu jej stronach zostawały wówczas te same, polskie rodziny. Litewskie i białoruskie wsie zaczynały się odpowiednio od kilkunastu do kilkadziesięciu kilometrów na zachód i na wschód od nowej granicy. Po 15 latach opuszczono tu nową żelazną kurtynę wschodniej rubieży Unii Europejskiej, ale dla tutejszych mieszkańców, nierzadko dorabiających na przemycie, miało to swoje dobre i złe strony.

Z czasem jednak te 700 km stało się realnym stykiem Wschodu i Zachodu. Wędrując pograniczem, można było zobaczyć coraz więcej opuszczonych i zapadających się chat, zaniedbanych gospodarstw. Pozostawali tu głównie ludzie starsi, którzy nawet na odludziu czuli się bezpiecznie, bo swoich znali, a cudzy tu nie zaglądli. Bo i po co? Jak to mawiano w PRL-u o polskiej Suwalszczyźnie: nawet ptaki tam zawracały, jeżeli dolatywały... Coraz bardziej martwe litewsko-białoruskie pogranicze przyprawiało o ból głowy co najwyżej lokalne władze, ale w sumie nie sprawiało większego kłopotu: białoruscy pogranicznicy pełnili służbę i za siebie, i za Litwinów, więc władze w Wilnie uznały, że nawet nie warto inwestować w graniczną infrastrukturę. No bo któż by chciał naruszać granicę, strzeżoną przez Mińsk zgodnie z najlepszą sowiecką tradycją, a łosiom, rysiom czy misiom  po cóż utrudniać życie?

W ciągu kilku tygodni ten mikroświat stanął jednak na głowie. Opuszczone chaty znienacka ożyły, co nie sprawiło jednak radości sąsiadom, którzy z dnia na dzień zaczęli ryglować nie tylko swoje domostwa, lecz także chlewiki, stodoły. Szczekanie psów przestało być zwykłą codziennością wiejskiego krajobrazu  niby to samo, ale zaczęło wywoływać natychmiastową i pełną niepokoju uwagę gospodarzy. Coraz częściej pojawiający się obcy lub polujący na nich funkcjonariusze budzili poczucie niepewności i zagrożenia. W pamięci budziły się znane z relacji telewizyjnych dantejskie sceny inwazji uchodźców oraz nielegalnych migrantów na greckie i włoskie wyspy. Rozróby i protesty we Francji oraz w Niemczech, opowieści znajomych o tym, jak całe dzielnice europejskich miast były opuszczane przez ich rdzennych mieszkańców pod naciskiem „niechcianych gości” w imię poprawności politycznej.

Potem już wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Przed dwoma tygodniami opowiadaliśmy w Wilnotece o Dziewieniszkach, które udało się „obronić” dzięki konsolidacji i protestom ich mieszkańców, głównie litewskich Polaków. Premier I. Šimonytė apelowała do przedstawicieli mediów polskich i rosyjskich na Litwie, by nie eskalować kwestii mniejszości narodowych, bo przecież działania władz nie są wymierzone w litewskich Polaków. Los tak chciał, że nie udało się ich zlituanizować ani po 1920, ani po 1990 roku, a teraz znaleźli się na pierwszej linii frontu „hybrydowej wojny” z dyktatorem Białorusi. Tyle że trudno czasem zrozumieć tę eksplozję protestów, fobii, wręcz nienawiści bez wiedzy, że to nie wzięło się znikąd. Że ci ludzie nie po raz pierwszy zostali wystawieni przez władze do wiatru. Że od 30 lat próbują upominać się o swoje prawa (w sumie symboliczne) i nie żądają wiele – nie chcą tylko być na własnej ziemi obywatelami drugiej kategorii. Stąd może tak alergiczna reakcja na działania własnego rządu, który przez 30 lat i tak nie nauczył się szacunku do własnych obywateli może nieco bardziej wyczulonych, bo będących mniejszością narodową...

W kolejnej Wilnotece zapraszamy na ciąg dalszy opowieści o „zemście Łukaszenki” i o rodakach z rejonu solecznickiego, którzy czują się oszukani przez władze, zdani wyłącznie na siebie. Teraz czas na Rudniki, gdzie mimo protestów stanął już obóz dla tak zwanych uchodźców z Białorusi. W ciągu tygodnia dwukrotnie wzywano tam posiłki policyjne – na początku traktowano gazem tutejszych mieszkańców, którzy próbowali zwrócić uwagę władz, a potem  osadzonych tu migrantów, którzy żądali bardziej ludzkich warunków. Szybko wytłumaczono im, że nie jest to obóz harcerski, co jednak z pewnością nie przyczyniło się do wzrostu ich miłości oraz szacunku zarówno do Litwy, jak i do okolicznych mieszkańców.

À propos: jeżeli ktoś sądzi, że marzą tylko o wyjeździe na Zachód (więc po co ich tu trzymać?), to już wyprowadzam z błędu: większość naszych rozmówców twierdziła, że chętnie zostanie również na Litwie, a nawet nauczy się języka, jeżeli będzie tu bezpieczna oraz będą przestrzegane ich podstawowe prawa. Trudno dociec, ile w tym prawdy, ile optymizmu, ale może warto, by np. AWPL-ZChR zorganizowała im spotkania z mieszkańcami tychże Rudnik i okolic, by opowiedzieli z autopsji, jak wygląda sytuacja z prawami mniejszości narodowych na Litwie.

Określenie „poligon” okazało się wyjątkowo trafne, jako nazwa „zamkniętego terenu używanego do ćwiczeń, testowania broni oraz opracowywania taktyki”. 
Gdy po kilku dniach zmierzaliśmy w kierunku obozu, na głównej ulicy Rudnik widać było pierwsze „profity” dla mieszkańców tej miejscowości: instalowano nowe oświetlenie. Co prawda bardziej przydałby się płot od strony Mereczanki, gdzie teren „poligonu” jest otwarty na oścież, ale nowe lampy też się przydadzą, zresztą nie tylko dla mieszkańców, bo ci znają rodzinne kąty i po ciemku. Na pierwsze ucieczki, jak i na protesty, nie przyszło długo czekać, chociaż ponoć wszyscy amatorzy dłuższych spacerów wrócili za druciane kraty. Czyżby zasługa lokalnej Samoobrony? Pod wodzą starosty z pobliskiej Białej Waki, który przeżył chyba największy szok, bo z urlopu w Turcji powrócił do całkiem innych Rudnik, niż te, z których wyjechał!

Właśnie pana Henryka najbardziej zabrakło w naszym reportażu, ale cóż, pozostał nieugięty jak Podbipięta: ślubował mieszkańcom Rudnik, że pierwszego wywiadu jakimkolwiek mediom udzieli dopiero wtedy, gdy „twierdzą tu będzie każdy próg”...
Trzymamy za słowo!