Tu moje największe przyjaźnie
Irena Mikulewicz, 9 sierpnia 2017, 09:45
Nie tylko śpiew łączył wiliowców, umiała ich scalać również osobowość śp. Jolanty (pierwsza od prawej), fot. archiwum
"Tygodnik Wileńszczyzny", 3-9 sierpnia 2017, nr 881
Wspomnienie o śp. JOLANCIE PIETKIEWICZ-MACIEJEWSKIEJ wiele osób może skojarzyć z Wilią: rzeką, nad której brzegami upłynęło jej życie, i Polskim Zespołem Pieśni i Tańca "Wilia", któremu poświęciła swój talent artystyczny - przepiękny głos. Dzisiaj fale Wilii unoszą pieśń słowika wileńskiego, który przeniósł się na drugą stronę, zostawiając w smutku rodzinę i bliskich.
"Nie ma ludzi niezastąpionych"
W dniu dzisiejszym, gdy wartość człowieka spadła niemalże do statystycznej jednostki miary, jakże często w relacjach z otoczeniem mamy okazję usłyszeć to cyniczne stwierdzenie, które czasami może zabrzmieć jak wyrok. W istocie, nie ma niezastąpionych dyrektorów, prezesów, nauczycieli, redaktorów czy sprzedawców... Lecz ten, kto na wieki traci kogoś bliskiego, wie na pewno – Człowiek jest niezastąpiony. Przyjaciela szczerego i oddanego nikt nie może zastąpić. Taką pustkę po śmierci Jolanty odczuwają jej przyjaciele, z którymi połączyła ją "Wilia". "Tu moje największe przyjaźnie" - dzieliła się kiedyś wspomnieniami o zespole w książce "Strumieni Rodzica. 60 lat z «Wilią»" śp. Jolanta Pietkiewicz-Maciejewska, była solistka "Wilii", która miesiąc temu odeszła do Pana. Dzisiaj na łamach "Tygodnika" to oni - koledzy-wiliowcy - ją wspominają.
Wanda Wisznis: Połączył nas śpiew
"Z Jolą połączył mnie śpiew. Nasze przyjaciółki Janki: Różanowska i Gryszko oraz Janek Dzilbo już wcześniej byli z Jolą zaprzyjaźnieni, byli trochę młodsi ode mnie. Zawsze stałam obok Joli na próbach "Wilii", podziwiałam jej piękny sopran, byłam bardzo dumna z przyjaźni z nią. Zawsze zazdrościłam jej muzykalności, bo mnie trochę tego brakowało. Jola widzi nutę, to tak ją ładnie weźmie… czyściutko, bezbłędnie. Nasze głosy pasowały do siebie, więc mogę powiedzieć, że to właśnie przez ten śpiew tak bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Jeśli kiedykolwiek czegoś potrzebowałam, zawsze pomagała. Jeśli miałam jakiś problem, to dzwoniłam, a Jola zawsze umiała znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania, podtrzymać na duchu, doradzić. I nie tylko mnie, bo i wszystkich nas wspierała. Do ostatniej chwili myślała nie o własnej chorobie, martwiła się, że to nie ona pomaga mamie, cioci, że nie może ich gdzieś podwieźć, tylko one muszą jej pomagać.
Jola ukończyła studia teologiczne, więc częstokroć wyjaśniała mi znaczenie różnych rzeczy, przekonywała. Była odważna. Jej marzeniem było usiąść za kierownicą auta i to marzenie też się spełniło".
Jan Dzilbo: Kochała życie i ludzi
"Jola Maciejewska była osobą kochającą życie, bardzo cierpliwą i opanowaną. Była zawsze pogodna, nie zważała na dolegliwości, których Pan Bóg jej nie szczędził. Pokorna optymistka, potrafiąca zawsze cieszyć się z najmniejszych rzeczy. I najważniejsze, obdarzona niepospolitym darem - wyśmienitym sopranem, którym jak magnesem wabiła ludzi - przyjaciół, znajomych i wszystkich, kto nie jest obojętny na kunszt wokalu. Zawsze energicznie uczestniczyła we wszystkich naszych imprezach - bądź to imieniny, urodziny lub jakieś wymyślone przez nas okazje. Z mężem Zbyszkiem lubili przyjmować nasz "harem" u siebie w Podlipkach, gdzie wybudowali najpierw piętrową łaźnię, a później dom na miarę dworka szlacheckiego. Niezależnie od tego, jak się czuła, zawsze była gościnną gospodynią, zawsze coś smakowitego upichciła. Oczywiście, centralnym punktem naszych biesiad był śpiew - mieliśmy już niemal stały repertuar - zaczynaliśmy od repertuaru "Wilii" poprzez piosenki "Mazowsza", "Śląska" i te wesołe piosenki biesiadne. Jak balsam dla mojej duszy były jej "Ja ciebie kocham, ty to wiesz…", "Przy samowarze" itd.
Można w nieskończoność wspominać nasze wojaże na bazy Energopolu, jej utwory solo, przyjmowane przez te męskie widownie burzami oklasków, jej humorystyczne opowiastki "po wileńsku". Jedno jest pewne - odeszła postać nietuzinkowa, uzdolniona, kochająca ludzi, patriotka Wilna i Wileńszczyzny, słowik wileński, który, niewątpliwie, będzie sławił nasz ukochany zakątek śpiewem z chórami aniołów".
Janina Gryszko: Jolka umiała wysłuchać
"Ona o swoich biedach praktycznie nie mówiła, a jeśli mówiła, to z takim humorkiem, z dystansem. Ostatnio powiedziała: "A ty wiesz, wczoraj ledwo nie umarłam"... Ale gdy zaczynasz ją wypytywać o szczegóły, nie rozwija tematu... Jolka bardziej chciała i umiała wysłuchać innych, coś wesołego opowiedzieć. Nieraz nawet mogłoby się wydawać, że ona wcale się nie przejmowała swoim zdrowiem... Ale te ostatnie lata tak bardzo cierpiała. To częste przebywanie w szpitalu... trudno było na to patrzeć, a tym bardziej pomóc. Ona to rozumiała i jej było przyjemnie, że ją odwiedzałyśmy, siedziałyśmy przy niej, coś opowiadałyśmy. Mama siedziała u niej w szpitalu codziennie do dziesiątej godziny wieczorem. Przedtem, jak by ciężko nie było, Jola zawsze jakoś wywiązywała się z chorób. Tym razem chyba każdy z nas wierzył w cud, że ona znowu wyjdzie z choroby obronną ręką.
Jola była bardzo gościnna. Gdy ze Zbyszkiem zbudowali dom, to nasze imieniny - Jana - bywały właśnie u Maciejewskich. Będąc już mocno chora ukończyła drugie studia. My siedziałyśmy każdy pogrążony własnymi sprawami, a ona i studia ukończyła, i na prawo jazdy zdała. Na pogrzebie, patrząc na nią, przypomniałam sobie powieść Borisa Polewoja "Opowieść o prawdziwym człowieku”. Jolka była właśnie takim, prawdziwym człowiekiem... I aż do końca była kobieca, zadbana".
Tadeusza Bieleninik: Potrafiła cieszyć się z osiągnięć ludzi
"Gdy po raz ostatni odwiedziłam Jolę w szpitalu, miała założoną maseczkę tlenową na twarzy. Ale pielęgniarka ją zdjęła, więc mogłyśmy rozmawiać. Bardzo się ucieszyła, że przyszłam. Zapytałam: Jolu, co cię boli? "Nic nie boli. Powiedz mi lepiej, co u ciebie słychać" - powiedziała. Więc opowiedziałam, że mam od poniedziałku urlop i ta wiadomość ją ucieszyła. Poprosiła mnie, żebym pamiętała o jej kwiatkach. Odpowiedziałam, że jak wróci do domu, to i kwiatki uporządkujemy, i wszystko będzie dobrze...
Jesteśmy wszyscy zabiegani, zapracowani, ale Jola nigdy nie robiła wymówki, jeżeli się dłużej do niej nie zadzwoniło. Ona mówiła: "Cieszę się, że do mnie zadzwoniłaś". A pierwsze pytanie zawsze brzmiało: "Co u ciebie słychać?" Nie każdy człowiek potrafi cieszyć się z ludzkich osiągnięć. Bo w biedzie, wiadomo, prawdziwy przyjaciel zawsze przyjdzie z pomocą.
Jola była taką osobą, która potrafiła szczerze cieszyć się z każdego osiągnięcia czy to naszego, czy to kogoś z naszej rodziny. Poznałam Jolę przed 25 laty. Przyjaźniłyśmy się rodzinami. Kiedy były jakieś przyjęcia rodzinne, to nikt nie wyczuwał, że Jola jest tak poważnie chora. Potrafiła ciekawie opowiadać, śpiewać, rozweselać... Nikomu nie dawała poznać, jak bardzo cierpi z powodu dializ oraz innych dolegliwości, które z czasem ją atakowały. Inny człowiek załamałby się, nie wytrzymał, ale ona nauczyła się z tym wszystkim żyć, bo ją w każdej sytuacji podtrzymywał mąż, bardzo oddany człowiek, i, oczywiście, mama".
Janina Różanowska-Róża: Gdy myślałam o Joli, moje osobiste zmartwienia blakły
"Jolę poznałam jeszcze w czasach studenckich. Spotykałyśmy się często w bibliotece na początku lat 80., ale też przy różnych okazjach, bo wtedy jeszcze nie było naszego towarzystwa. Co najbardziej mi się podobało w Joli, to poczucie humoru. Gdy się już zebrała nasza cała kompania, to potrafiliśmy na żartach, śmiechu, z piosenką spędzić czas od 18.00-19.00 wieczora do godziny drugiej w nocy. Siedzieliśmy w ciasnym pokoiku przy stole i zawsze byli z nami Joli rodzice, pani Jadzia i pan Aleksander. To naprawdę były wyjątkowe spotkania i szczególna rodzina. Pani Jadzia zawsze miała dwa gorące dania i zawsze na Joli urodziny, choć obchodziła je 13 stycznia, jeszcze stała choinka. Nieraz wisiały na niej już tylko same bombki, bo igliwie się osypywało, ale tradycyjnie czekała na nas, abyśmy mogły kolędować. Dzięki Joli poznałam Cmentarz Bernardyński, gdzie często razem chodziłyśmy. Pani Jadzia tam pracowała, a obok mieszkała ciocia Joli, siostra jej taty.
Pamiętam czasy, gdy Jola pracowała jako nauczycielka daleko na wsi, w Łoźnikach. Razem z Krystyną jeździłyśmy pomóc jej zrobić w klasie świąteczne dekoracje. Jola zawsze miała klasę urwisów, ale umiała sobie z nimi poradzić. Zawsze wyręczałyśmy się nawzajem. Gdy trzeba było pomóc w śpiewaniu, chętnie dołączaliśmy się do chóru. Kiedy mam jakieś kłopoty, to zawsze pomyślę o Joli i wtedy moje zmartwienia blakną. Ona nigdy się nie skarżyła, nie rezygnowała z przyjemności podróżowania, z koncertów."
Halina Bartoszko: Jola przeżyła pełnowartościowe życie
"Poznałam ją w zespole, ona młodsza, ja - starsza, ale różnica wieku nigdy nie była odczuwalna. Zawsze była serdeczna, energiczna, zawadiacka, nigdy się nie wywyższała. Ta więź między nami była taka, jakbyśmy się znały od dawna. Gdy wyszłam z zespołu, spotykałyśmy się w chórze w kościele śś. Piotra i Pawła, na mieście. Zawsze uśmiechnięta, podziwiać można było, ile siły miał ten człowiek! Teraz ludzie z byle powodów zapadają na depresję. Wszystkim im dobrze byłoby poradzić, żeby wzięli przykład z Joli. Jola umarła... To bardzo smutne, ale przeżyła pełnowartościowe życie. Miała dobrych rodziców, kochającego męża. Tak już w życiu bywa, że jeśli los czegoś człowieka pozbawia, to czymś wynagradza...".
Krystyna Bujnicka: Ona nie cierpiała, ona żyła!
"Kiedy stałam obok Joli, wpadałam do niej do szpitala, to traciłam się, poddawałam się całkowicie jej woli, miała władzę nade mną. W tym momencie moje 34-letnie doświadczenie pielęgniarki było nieprzydatne, bo ona i tak lepiej wszystko wiedziała: podać kroplówkę, czy tabletkę... Kilka lat temu razem odbyłyśmy podróż do Ziemi Świętej. To była prawdziwa Droga Krzyżowa nie tylko dla Joli, ale dla nas wszystkich. Dzisiaj jednak cieszę się, że ona pokonała wszystkie trudności (Jola miała tam 2 dializy: udaną i nieudaną i wiele innych kłopotów) i razem to przeżyłyśmy...
Jola miała ogromną pokorę wobec życia i bardzo chciała żyć, kochała życie i wykorzystywała każdą chwilę. Ona miała inną miarę, inną perspektywę życia. Mówiła do mnie kiedyś: "Dadzą mi blokadę, wyobrażasz, przez cały miesiąc nie będę czuła bólu…" Jola nie cierpiała, ona żyła!"
Ks. Tadeusz Jasiński: Miłość wszystko znosi, nigdy nie ustaje…
"Śmierć śp. Jolanty Maciejewskiej, jak i każda śmierć, dotknęła wszystkich, którzy ją znali i kochali. Jednak oprócz tej oczywistości, wynikającej z odejścia bliskiej osoby, w danym wypadku, uwypukliła się niezwykłość jej życia. Na początku szczególna muzykalność, niezwykła witalność, nie tyle fizyczna, co witalność duchowa. Mimo bardzo ciężkiej choroby - optymizm, którego niejeden zdrowy na ciele mógłby pozazdrościć. Wynikało to zapewne z nieustającej łączności ze Stwórcą i Odkupicielem. No i z miłości ludzkiej, którą była otoczona. Zdrowa miłość macierzyńska pani Jadwigi, zahartowana przedtem w bólu utraty dwóch córek Basi i Wisi, a także niezwykła w swej wymowie miłość współmałżonka Zbigniewa. Jestem Bogu wdzięczny za dar poznania Joli i jej rodziny. Dla mnie jako kapłana jest to niezwykle cenne doświadczenie, potwierdzenie słów z Hymnu o Miłości św. Pawła: "[Miłość] Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje”. Wierzę, że po ponad 25 latach heroicznego znoszenia cierpień Jola została nagrodzona bliskim przebywaniem z Panem Bogiem. Niech stamtąd wstawia się za nami!"
Słowami nie sposób wyrazić żalu, który odczuwają koleżanki i koledzy po stracie swojej przyjaciółki. Jednak wierzą, że ona ciągle jest razem, gdzieś blisko, krząta się w ogródku kwiatowym w Podlipkach, towarzyszy biesiadzie przy stole...
Zanotowała Irena Mikulewicz