Wielkanocny zawijaniec… czyli co nieco o świętach na Wileńszczyźnie
Wileńskie pocztówki wielkanocne z czasów carskich
Rezurekcje odbywały się w kilku kościołach wileńskich, wśród których msza w kościółku bonifratrów cieszyła się niezwykłym powodzeniem. Proboszcz parafii pobernardyńskiej napisał o rezurekcji: Prześliczną jest uroczystość rezurekcyjna i ma ona wiele podobieństwa z Pasterką. Tam radość i nadzieja, tu radość i — triumf. Tam „Gloria", tu „Alleluja”. Podobnie i w polskich zwyczajach rodzinnych: gdy w uroczystość wigilijną łamiemy się opłatkiem jako symbolem Dobrej Nowiny, a w uroczystość wielkanocną dzielimy się symbolicznym jajkiem, wyobrażającym grób święty. Alleluja! przecudny to hejnał wielkanocny, Chwalcie Zmartwychwstałego Pana, bo to Jego i wasz triumf zarazem!... Alleluja to wyraz hebrajski. Posługiwali się nim także Żydzi, wyrażał całe ich życie religijne. Lecz odkąd Żydzi wydali bogobójczy okrzyk: Ukrzyżuj Go! – odtąd Alleluja przeszło na własność duchową chrześcijan i stało się wyrazem życia Kościoła. Ze Zmartwychwstaniem Pańskim zbiega się zmartwychwstanie przyrody. Budząca się do nowego życia natura symbolizuje Zmartwychwstanie Chrystusowe i zarazem jest dowodem onej przyszłej wielkiej wiosny rodzaju ludzkiego, kiedy posiane w mogiłach ciała ludzkie, połączone znowu ze swymi duszami, wzejdą i rozkwitną pobłogosławione. Żeby jednak zmartwychwstać ciałem błogosławionym, trzeba za życia rozwiośnić ducha przez łaskę Bożą, ku czemu jest właśnie okazją uroczystość wielkanocna.
Linoryt o tematyce wielkanocnej. Kazimiera Adamska-Rouba (Wilno 1930)
Wielkanoc w Wilnie
Wiatr zaszumiał, zaśpiewał nadzieją,
każde drzewo obłokom się kłania —
stare Wilno, co z tobą się dzieje,
że tak tęsknisz w sam dzień Zmartwychwstania!
Zagłuszają przelotne cię ptaki,
stoisz skryte w szmat starej opończy...
Wajdeloto, błyskawic zygzakiem
wzywaj węże i hejnał skowrończy!
Przez sny nasze dziejowy wiatr świszcze,
i moc dawna w ramionach się pręży,
stare szumi wśród mgieł uroczyszcze
i Biruta przychodzi wśród węży.
Krew nas łączy wśród borów sączona,
kędy Krzyżak zabijał i ścigał
i Grunwaldzka przegrana Zakonu
i Aldona i słodka Jadwiga.
Czemuż razem nie śpiewać kolędy
i „Wesoły nam dzisiaj dzień nastał?”
Pókiż święta przechodzić nam będą,
jak obłoki dalekie nad miastem?
Sakramentem ta miłość nas wiąże,
odkąd linią pod niebo wybłysła
i wstał z tronu pochmurny puszcz książę,
by z daleką zaręczyć się Wisłą.
Dwie miłości rwą serce i krzyczą
i dwa ognie w nas płoną jaskrawie,
ze złotego płomienia dwóch zniczy
na tej ziemi Piłsudski się zjawił.
Wajdewutis, Ojczulka, Tieweli,
proszę, daj nam waśń skończyć po ludzku
weź pisankę w dzień Świętej Niedzieli
i uszanuj krew swoją w Piłsudskim.
Wiatr wiosenny zaszumiał nadzieją,
ponad miastem się błękit odsłania, —
Wilno, Wilno, co z tobą się dzieje,
że tak tęsknisz w sam dzień Zmartwychwstania?
Przy kościołach był zwyczaj wystawiania zbrojnej straży w Wielki Piątek i Wielką Sobotę. Zwyczaj ów zanikał, a potem znów się odradzał. Najpierw głównie w parafiach wiejskich, lecz później przyszedł czas na miasta. Tam gdzie stacjonowało wojsko wystawiano wartę. Żołnierze armii polskiej w pełnym rynsztunku wartowali przy grobach Ukrzyżowanego. Gałązki wierzbowe w Kwietną Niedzielę święcone były na pamiątkę różdżek palmowych, którymi lud żydowski przed paschą witał wjeżdżającego do Jeruzalem Zbawiciela. Poświęcona gałązka palmowa nie była rzucona precz, lecz służyła do celów magicznych. Ludzie np. bili się nimi, życząc sobie wzajem „zdrowia, płodności i dostatku”. Od zwykłych gałązek wierzbowych wziąl się początek palm. Najciekawszą tradycją tutejszą, wileńską są palmy – kolorowe, jaskrawe, tak rozmaite i malownicze, jak nigdzie. Dziwny wytwór naszego ludu, lubiącego raczej szare, nikłe barwy. Na wsi nawet nie robią takich. To specyficzny wyrób wileński, bo na wsi nie ozdabiają „łozinek” kwiatami i tylko zawołanie: „Nie ja biję, wierzba bije, za tydzień, wielki dzień”, tak samo jest w użyciu. Zwyczaj zapustny natomiast to topienie, palenie lub rozrywanie kukły wyobrażającej zimę. Czasem wracał on w obrzędowości wielkotygodniowej.
Wileńska pocztówka wielkanocna z czasów carskich
Święcenie jajek, mięsiwa, pieczywa to połączenie obyczajów ludowych i symboliki chrześcijańskiej. Dzielenie się jajkiem niepoświęconym było niedopuszczalnym uchybieniem tradycji. Dzielenie się jajkiem to tradycja ogólna, a lud polski i ruski połączył ją z potrzebą uzewnętrznienia piękna przez zdobienie jaj. Robienie pisanek znane było u Polaków, Rusinów i Litwinów jedynie w granicach dawnej Rzeczpospolitej. Dalej na wschód jedynie barwiono jaja. Pisanki zdobi się różnymi sposobami.
Tradycja dyngusa czy też śmigusa praktykowana w drugi dzień świąt, wszystkim jest znana. „Dyngus” to słowo pochodzenia niemieckiego. „Dingen” oznacza „wykupywać się – żakom przez mieszczan podczas kwesty”, ale Zygmunt Gloger dostrzegł również słowo „Dünnguss” co oznacza kałamarz, ale także chlust wody. To zwyczaj praaryjski i wywodzi się z praktyk omywania oczyszczającego, a może i z innych stron, może z epoki zbiorowych chrztów, może oznacza oczyszczenie z nowym słonkiem, które wyzwoloną z okowów lodu wodę oświeca i porusza. Lano się wodą wszelako na dworach (zwłaszcza w czasach saskich), jak i na wsi. Utarł się z latami obyczaj, że to chłopcy ganiali z wodą dziewczęta. „Po wsiach odbywało się to dość brutalnie, parobcy ciągnęli bez ceremonii dziewuchy pod studnie i oblewali (patrz rysunek Chełmońskiego). Kto nos z chałupy wysunął, dostawał prysznic zza węgła. Śmiechu i pisku przy tym niemało”. Bywało jednak i odwrotnie. To dziewczęta skradały się z wodą, aby nieuważnego, może śpiącego młodzieńca „ozdrowić” zimnym prysznicem (piękny rysunek Andriolllego z 1882 roku przedstawia taką scenę). Za czasów Jagiełły duchowieństwo próbowało zabronić dyngusa, ale się nie udało.
Przenikanie się obyczajów na Litwie miało wymiar wielonarodowy, co naturalne. Białorusini obchodzili „Wielikdzień” według zwyczajów głębiej osadzonych w przeszłości. Symboliczną potrawą otwierającą spożywanie posiłku była „pascha”, albo „piroh” (duży, okrągły pieróg z białej mąki, ozdobiony krzyżem z ciasta). Na stole nie mogło zabraknąć ponadto: bochna razowego chleba posypanego solą, domowego sera twarogu, kawałka słoniny, a gdy lepiej się działo całej szynki i malowanych jaj. Jajka farbowano w cebulowej łusce. Na bogatszych stołach były jeszcze rozmaite mięsiwa: cielęcina, kura, wieprzowina, wołowina. Jajko pomalowane na czerwono i poświęcone w cerkwi miało według wierzeń nadprzyrodzoną moc. Po powrocie z cerkwi zwilżano je wodą i pocierano nim policzki, a wodą, w której jajko było zwilżone myto twarz. Wszystko po to, aby „być kraśnym” to znaczy pięknym i zdrowym na cały rok.
Wielki Piątek u katolików to dzień postu i umartwienia. W Wielką Sobotę święci się ogień i wodę. To obrzędy wzięte z dawnych zwyczajów, które częściowo usankcjonował kościół. Ogień poświęcony w kościele jest czczony jako święty i oczyszczający. Ludzie w dawnych czasach nie czekali nawet końca nabożeństwa, wybierali z poświęconego ogniska żarzące się węgle i nieśli do domu, aby od „żywego, świętego ognia” rozpalić w piecach, w których przygotowywano święcone. Woda święcona to uzdrowienie, odpędzenie złych duchów od ludzi i zwierząt, to chrzest dzieci i potraw wielkanocnych.
Rodzinny „delegat” udawał się do kościoła na rezurekcje z koszem produktów do święcenia. Małe koszyczki i tzw. „siewne” wieszano na najstarszych przykościelnych drzewach bez dozoru i nikt nie miał prawa ich ruszyć. Kościelni „sekwestratorzy” szybko uwijali się wzdłuż szeregu ludzi ustawionych z koszami do poświęcenia. Po skropieniu zabierali „daninę”, czyli jedną trzecią jaj. Kiedy ksiądz kropił kolejne kosze, ci „już gotowi” nie czekali do końca ceremonii, lecz pędzili do swoich koni czy wozów i gnali do domu… wierzono bowiem, że ten, kto szybko wrócił z kościoła, będzie w ciągu roku pierwszym w robocie gospodarskiej.
Wieśniacy w okolicach Wilna, według wierzeń, w ów święty poranek oczekiwali słońca, które wyłaniało się „pląsając radośnie, drżące ze szczęścia, jak drżały serca dzwonów kościelnych, głoszących światu Wielką Nowinę”. W pierwszy dzień święta wesele i radość hamowane były jednak przez powagę uroczystości kościelnej. Spędzano czas w świątyni i w domu. Do wieczora „nie wypadało” odwiedzać znajomych, ażeby nie być posądzonym o „nieczyste” spółki. Według powszechnego, choć skrytego mniemania, tylko wiedźmy i wiedźmiarze zachodzili w ten dzień do cudzych zagród i wstępowali czasem na nabożeństwo do kościoła. Widzieli te stwory jednak tylko „wtajemniczeni”. Rocznica Zmartwychwstania krzyżowała się z pogańskimi tradycjami „agrarnymi”, stąd wszelkie „praktyki i zakazy” Wielkanocne, mające zapewnić urodzaj – „błogosławieństwo ziemi i nieba”. Resztki święconego zakopywano w ziemi, aby dobrze rodziła. Nieliczni już tylko kultywowali zwyczaj zanoszenia części święconego na cmentarze do mogił bliskich. Zakopywanie na polu jajek, chleba, kości z mięsiwa święconego, uważano z czasem za zabezpieczenie się przed myszami i innymi szkodnikami.
Wielu gospodarzy uprawiało na Wileńszczyźnie len, stąd nie budziły zdziwienia pewne związane z tym „zaklęcia”. Gospodynie kładły sobie w zanadrze mały woreczek siemienia i szły z nim do kościoła. Tu był zwyczaj, aby wraz z chwilą mszalnego podniesienia, dźwignąć ukradkiem ów woreczek do góry: im wyżej, tym wyższy będzie len, a główka bardziej pękała.
Wielkanocne „zakazy” to osobne, jakże ważne dawniej, obyczaje i wierzenia, aby nie „ściągnąć sobie przypadkiem biedy”. Nie wolno było robić niektórych rzeczy. Unikano na przykład wyrzucania śmieci w pierwszy dzień Wielkanocy, bo "kury mogły zacząć się nosić w cudzych obejściach". Uważano też, aby nie wypowiedzieć niektórych słów. Jeśli ktoś wrócił z kościoła i powiedział, że na nabożeństwie był „szmat” ludzi, to w lecie nie mógł się opędzić od much. Jeśli się komuś jednak „wymsknęło”, był pewien sposób, aby to odwrócić. Plagę much, jak innych owadów i robactwa należało „odczarować”, tocząc jajko święcone przez podłogę w ten sposób, aby przez próg wydostało się poza obręb izby. Według przekonania bab z okolic Wilna, wielkanocne jajko było skutecznym lekarstwem na choroby. Należało je ususzyć i zetrzeć na proszek. Talizmanem przeciwko burzy była nie tylko palma kwietna, ale także obrus, na którym stały święcone potrawy wielkanocne. Z obrusem należało wyjść przed dom, kiedy zaczynało grzmieć.
Wieczorem w pierwszy dzień świąt chodzili po chatach mali chłopcy „z Alleluja”. Śpiewali nabożne piosenki, recytowali żakowskie powinszowania, płatali figle i naciągali na poczęstunek. Starsza młodzież tak chodząca to „łałouniki”, nasi dzisiejsi kolędnicy. „Łałouninki”, czyli powinszowania to był zwyczaj chodzenia młodzieży męskiej od domu do domu. Określenie „Łałouniki” wywodzono ze starolitewskiego „łałouti”, czyli śpiewać. Chłopców tych nazywano w niektórych częściach Wileńszczyzny „wałaczobnikami” (z białoruskiego „wałaczycsa” – wałęsanie się). Gdzieniegdzie nazywano ich też „wołownikami” lub „hałajnikami”. Grupce przewodził „paczynalnik”, który najpierw pytał „czy można ten boży dom poweselić”? Później recytował, a reszta dośpiewywała refreny. Zalotna piosenka, jaką śpiewali to „łatynka”. Była wśród nich i taka:
Proszę panieneczko wyjść pod okieneczko,
Zielony jawor w dąbrowie,
Proszę włożyć rączka, my włożym obrączka
Zielony jawor w dąbrowie,
My z panienko pogadamy,
Kawalera wyswatamy,
A kawaler nietutejszy,
Zagraniczny, polityczny,
Sam ze Lwowa, koń z Krakowa,
Jak on jechał przez Warszawa,
Warszawianki aż pomdleli,
My takiego pana jeszcze nie widzieli.
Młode dziewczęta, którym przepowiadano dobre zamążpójście szczególne lubiły tych kolorowych gości. Zamożniejsi zapraszali ich do domu, częstowano jadłem i wódką, a i do kosza wkładali „co należy” ze stołu wielkanocnego, głównie gotowane jajka. Trafiały się pieniądze. Świątkowanie trwało na ogół cztery dni do środy, który to dzień nazywany był „świętem lodowym”. W tym dniu nie pracowano, zwłaszcza na roli. Zamawiano na ten dzień mszę w kościele parafialnym na okoliczność ochrony przed gradem.
Linoryt o tematyce wielkanocnej. Kazimiera Adamska-Rouba (Wilno 1930)
Nazbierane jajka tylko częściowo były zjadane. Resztę używano później do zabawy w „bicie” lub „taczankę” (kaczanje jaic) – staczanie jaj na podłogę. Tę zabawę zapewne wszyscy pamiętają i nadal praktykują. Wilniuki przywieźli ten zwyczaj do swoich nowych domów w Polsce. Gra w „taczankę” przeradzała się czasem w hazard. W każdej wiosce był jeden lub kilka tzw. „hazardnych” domów, gdzie „taczano” jaja na sposób rozrywkowo-hazardowy. „Puskano” je po wyżłobionej deszczułce „kaczałce” położonej pochyło. Hazardziści pilnie przestrzegali zasad i prawideł gry zwłaszcza, że wygrać można było np. butelkę wódki. Namiętność gry bardzo się rozpowszechniła. Nikt się nie dziwił, że na pierwszym po Wielkanocy targu na rynku Łukiskim czy Zarzeczańskim spotkać można było głośną grupę skupioną nad „taczanką”.
A teraz co nieco o zdobieniu stołu wielkanocnego. To osobne i obszerne zagadnienie, więc skupimy się tylko na jego ułamku. Na stole musiało pojawić się coś zielonego, świeżego, stąd tak popularna rzeżucha, która "rosła w mig zieleniąc się pysznie". Chcąc mieć jednak coś jeszcze obok, należało iść do lasu. Tam spod zimnych, mokrych liści wygrzebać można było ziele długie i jak gąsienice kosmate, „dzieraznę” (widłak goździsty), albo jagodniku narwać wytrzymałego. Ten pod śniegiem trochę ciemniał, ale zawsze miał zielone listeczki. Tym wszystkim można było ubrać stół i jadło.
Coś jeszcze o potrawach
Święcone w Polsce i na Litwie związane było z potrzebą obfitszego spożycia po długotrwałym i bardzo surowym niegdyś poście oraz z kultem zmarłych. „Dziady” u prasłowiańskich ludów to trzykrotnie w roku przypominanie zmarłych (dzień zaduszny, następnie dzień przesilenia z nocą zwany „szczodre wieczory” i trzeci raz w okresie budzenia się wiosny). Wielkanocny kult zmarłych utrzymywał się najdłużej na Polesiu i kobiety-żałobnice szły wówczas z pokarmem i wódką na cmentarze.
W dawnej Polsce, święcone na dworach magnackich urządzano z niebywałym przepychem i obfitością przekraczającą dzisiejsze wyobrażenia. Kronikarz Lucjan Siemiński zapisał np. o święconym u Sapiehów za czasów króla Władysława IV: „przygotowywano cztery ogromne dziki, tyle ile jest pór roku. Każdy dzik miał w sobie wieprzowinę w postaci - szynki, kiełbasy i prosiątka. Stawiano ponadto dwanaście jeleni (ile miesięcy) pieczonych ze złotymi rogami do admirowania, nadziane były rozmaitą zwierzyną: zającami, cietrzewiami, dropiami, pardwami. Ogrom ten otaczało ciasto sążniste dookoła w ilości 52, ile tygodni w roku. Za tym jeszcze 365 babek, czyli ile dni”. Bibenda to święto jedzenia i picia, więc i trunki były niezgorsze: wyciągano beczkami stare wina, trzymane latami na taką okazję. Było go tyle, aby osiągnąć znów roczne liczby. Wina szły, więc od najstarszych: 4 (puchary), później 12 (konewki), 52 (baryłki) i 365 (gąsiorki). Dla czeladzi wystawiano 8700 kwart miodu, czyli ile godzin w roku.
Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” podczas pobytu w Rzymie tak zorganizował święta Wielkanocne, że obecni cudzoziemcy nie byli w stanie pojąć, że można zjeść tyle mięsiwa i pieczywa oraz wypić tyle miodu i wina. W dworkach szlacheckich i w chatach wiejskich święcone miało odpowiednio skromniejsze rozmiary. Tradycje modyfikowano z latami i przystosowywano do zmieniających się czasów. Modyfikowanie trwa do dzisiaj, coś ujmując, coś dodając.
Wróćmy jednak z dworów na bliższe nam obszary. Starsi wilnianie, którzy zajmowali się przyrządzaniem potraw i byli bardziej doświadczeni: „tonęli w zapachu przypraw, w tumanach mąki i płomieniach pieców”. Ach, jak cudownie, gdy to już było wszystko w zasięgu wzroku, rąk i ust. „Tu parsiuczek złoci się lśniący od tłuszczu, tam szynka z zapachem jałowcowym, jakiej nie znają gdzie indziej, babka jedna, druga, petinetowa, jeśli dom tradycje chowa, zwykła, aby słodka, jeśli tradycji i pieniędzy mało. Mazurki: cygański, śniady i popstrzony rodzynkami, i królewski, i cytrynowy, czekoladowy, bakaliowy i jak kto lubi, każdy w rodzinie ma swego faworyta, o którego się dopomina, a potem zajada. Bokami indyk nadziewany śliwkami, ukazuje swe białe piersiątka, pieczonka wonieje i kiełbaska łączy się w tę całą symfonię zapachów drażniących podniebienie, największego ascetę zmuszając do łakomstwa”.
Od pewnego momentu na Wileńszczyźnie na stole pojawiły się także szpekuchy. Nazwa wzięta z niemieckiego (speck – słonina i kuchen – ciasto). To małe, pieczone pierożki nadziewane słoniną z cebulą i ziołami. Słoninę można zastąpić boczkiem, a ciasto drożdżowe winno być lekko osłodzone. Szpekuchy, których „cienką powłokę rozdyma masa gorącej słoniny” jeść można same, ale jest też wyborny dodatek do barszczu czerwonego lub kapuśniaku. Szpekuchy stanowiły niezbędną część święconego. W pierwszym swym, wielkosobotnim wydaniu nadzienie robiono z surowej, wędzonej słoninki, dopiero na drugie, środkowotygodniowe wydanie używano słoniny z szynek. Mówiono, że to chłopski przysmak, ale z czasem miał liczne grono amatorów i w zamożniejszych domach. Oto przepis na szpekuchy popularny w 1937 roku:
Pół kilo cebuli drobno pokrajanej udusić, nie rumieniąc, z kawałkiem masła lub łyżką szmalcu. Gdy miękka, dodać do niej pół kilo słoniny z gotowanej szynki. Słonina powinna być pokrajana w najdrobniejszą kostkę. Wymieszać, nie smażąc dalej, popróbować, czy dosyć słone. Odrobinę popieprzyć i odstawić, aby doskonale wystygło. Zwykłe ciasto drożdżowe, jak na bułeczki, brać po malutkim kawałku, rozpłaszczać na ręce, nadziewać herbatnią łyżeczką cebulowego farszu, formować zgrabny, podłużny pasztecik. Zamaczać każdy pierożek w roztopionym maśle i układać na blachę, aby podrosły. Czym mniejsze, tym są smaczniejsze. Przed wstawieniem do pieca posmarować jajkiem. Pieką się około dziesięciu minut. Podane wprost z pieca do czystego barszczu, są najsmaczniejsze, jednak i na zimno mają licznych amatorów.
Babka ziemniaczana także powstawała w środowisku krzyżowania się kultur. Ziemniaki, boczek, cebula, nieco grysiku i przyprawy to niewiele składników na tę wielkanocną potrawę. Robiono jeszcze pierogi olbrzymie zaparzane, bułki szafranowe, pierogi żółtkowe. Baby (np. łokciowa), mazurki i serniki to porcja świątecznych słodkości. Mazurki (np. bakaliowy, albo na białkach) korzystnie było robić na święta wielkanocne, gdyż ich składnikiem było białko z jaj, którego sporo zostawało, bo żółtka szły na inne rzeczy.
Tyle o tradycji, zwyczajach, święconym i innych składnikach tego wielkanocnego zawijańca z Wileńszczyzny. „A jeżeli w te dni słonko zaświeci, to i czegóż więcej sytemu człowiekowi trzeba? Ot, najadłszy się podrzemać, o kłopotach zapomnieć. I dość”. Wesołych Świąt!