Wilniukiem być...
Poniższy tekst będzie może nieco chaotyczny, lecz osobisty. To zbiór pewnych impresji pisanych przy kawie i mam nadzieję, że Czytelnicy, a zwłaszcza wilniucy mi wybaczą. Tak, bowiem właśnie jest, kiedy trzęsie człowiekiem wileńska choroba, wymagająca natychmiastowej kuracji, czyli wyjazdu do leczniczych źródeł.
* * *
Na swój własny użytek dzieliłem zawsze wilniuków na kilka kategorii (być może zaakceptujecie ów podział). Do kategorii A zaliczam tych, którzy urodzili się w przedwojennym Wilnie, a których los rzucił w inne strony. Następną jest kategoria B, do której sam się zaliczam. Są w tej liczbie potomkowie wilnian, urodzeni na ogół w Polsce lub w innych krajach, ale „genetycznie zainfekowani” Wilnem przez swoich rodziców. Są i kolejne kategorie, aż do tych, którzy z przeróżnych powodów współcześnie wyjechali z Wilna i mieszkają gdzieś z dala od rodzinnego domu.Miałem to szczęście, że zacząłem jeździć regularnie do Wilna już od połowy lat sześćdziesiątych XX wieku. Już wtedy zaczynało się zauroczenie, zafascynowanie, zakochanie i wiele innych „za”. Choroba się rozwijała, nawet wbrew kpinom kolegów, którzy nabijali się z moich wakacyjnych wyjazdów do bądź, co bądź, ówczesnego Związku Sowieckiego. Tłumaczenia, że przecież jadę do babci i dziadka oraz reszty licznej rodziny nie pomagały. Wtedy powoli zaczynałem rozumieć, że jestem inny, że nikt nie pojmie, co to znaczy, czuć się wilniukiem.
Przerwy między wakacjami wypełniała wielka tęsknota. Z wiekiem uznałem, iż najlepszym panaceum będzie zbliżenie się do wilniuków (tych kategorii A) i gromadzenie wszystkiego, co Wilna dotyczy. Puchła moja biblioteka, rósł zbiór vilnalii, ale choroba nie ustępowała. Wreszcie Towarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej… tak, to było to. Dzięki dorocznym spotkaniom w Toruniu, miałem możliwość wyjścia z alienacji, bo przebywałem wówczas wśród „swoich”. To początek moich znajomości, moich cudownych przyjaźni. Merytoryczne sprawy, korespondencja, wymiana kserówek, trwające czasem po kilka godzin rozmowy telefoniczne (mówię o czasach sprzed internetu). Ach, jak bardzo im wtedy zazdrościłem – tak, nie wstydzę się wyznać tego uczucia – że są wilniukami z krwi i kości. Co to oznaczało? Oni mieli w Wilnie swoje rodzinne dzielnice i ulice, swoje „budy” (szkoły), swoje namacalne dowody wileńskości w postaci fotografii, dokumentów i wreszcie swoich wspomnień. Były to najczęściej wspomnienia „kolorowe i pachnące”, jednym słowem prawdziwe. Było tych moich znajomych wilniuków wielu i wymienić wszystkich nie sposób. Większość z nich jest już niestety świętej pamięci. Kilka nazwisk jednak podam, gdyż byli to ludzie, którzy wywarli duży wpływ na moją dalszą, życiową drogę, czyli do stania się „wilnologiem”. To m.in. profesor Sławomir Kalembka, dr Michał Wazgird (Toruń), bracia Zdzisław i Zbigniew Samborscy z Sopotu (zwłaszcza Zdzisław) i Wojciech Zaleski z Częstochowy (przedwojenny harcerz z zastępu kartografów). Kontakt z nimi był zawsze „wileński”, nie marnowaliśmy czasu na rozmowy o „szerokim świecie”. Wąska to tematyka, ale jakże miło się rozmawiało o „miłym mieście”.
* * *
Napisałem już, że były to jeszcze czasy sprzed internetu, a to ważne, gdyż następny okres stał się ze względu na możliwość kontaktów nad wyraz bogaty. Moja aktywność zaczęła się w tym obszarze od rosyjskojęzycznego portalu „Forum w Vilniusie”. Dzielenie się informacjami, wymiana fotografii, wyjaśnienia, korygowanie, dawało przyjemność codziennej „wileńskości”. Prowadzące portal małżeństwo Orłowych, dało mi zgodę na pisanie po polsku, bo moje „wilnologiczne” posty były zbyt osobiste, abym publikował je, pisząc „koślawym” rosyjskim. Dograliśmy to praktycznie (tłumaczono moje posty) i wszystko poszło znakomicie. Na portalu zaczęły się znajomości osobiste, a także spotkania w Wilnie. Następny krok to przystąpienie do fejsbukowej „Grupy Wilno” założonej w 2009 roku, przez Daniela Samulewicza i Gulnarę Gali. Sprawy potoczyły się raźno. Po pewnym czasie zostałem moderatorem. Grupa jest czymś niezwykle ważnym dla społeczności wilniuków rozsianych po całym świecie. Dzięki niej można codziennie być „w Wilnie” i chociaż tylko wirtualnie, ale za to z możliwością kontaktu z ludźmi, którzy są podobnie „zainfekowani”. Wilniucy i wilnianie znajdą w Grupie platformę do „bycia ze sobą”. Jest nas dużo i co ważniejsze zaczęliśmy się także poznawać osobiście. Dodam tylko, że Grupa stała się źródłem wielu pięknych przyjaźni. Internet stał się w ten sposób niezwykle pomocnym narzędziem w relacjach międzyludzkich. Przez dziesięć lat uzbierało się również tysiące postów, w których jest olbrzymia porcja informacji o Wilnie… o tym starym i o współczesnym. Pasuje tu parafraza znanego niegdyś hasła: „Wilniucy wszystkich krajów łączcie się”. Grupa ma charakter integrujący, bo publikujemy nie tylko wspomnienia, ale poruszamy także sprawy codzienne, współczesne. Staramy się zwalczać hejtowanie i próby siania nienawiści narodowościowej. Na marginesie dodam, iż z potrzeby pewnego rodzaju specjalizacji historycznej, założyłem też poboczną grupę pod nazwą „Wilno – obrazki z przeszłości”.* * *
Na chwilę się zawahałem, czy pisać dalej o sprawach ogólnych, czy skupić się na kolejnej impresji. No cóż… w świetle zbliżającego się wydarzenia w Wilnie, jakim będzie II Światowy Zjazd Wilniuków uznałem, iż nie sposób byłoby nie odwołać się do czegoś, co zabrzmi może nostalgicznie. Wybrałem z setek postów, jeden, który traktuję bardzo osobiście, gdyż dotyczy tego, o czym napisałem wyżej… Oto „dotknięcie”, które niegdyś spowodowało, że zacząłem „Wilniukiem być”.
* * *
Coś z moich rozmów ze starymi wilniukami... Miałem okazję poznać ich wielu, byłem zawsze ciekawy, zadawałem dużo pytań..., kiedy poznałem Wilno na tyle dobrze, aby prawie żadna z nazw nie była mi obca..., słuchając opowieści/wspomnień byłem w stanie przenieść się tam myślami, a przymykając oczy, prawie wszystko widziałem. Poniżej fragment wspomnień jednego ze znajomych z Torunia.
Śnipiszki to było jakby mieszkać w innym mieście, albo raczej na wsi. Tam byliśmy daleko od starego Wilna i żyło się własnym życiem. Jak mieliśmy po 5-6 lat z wypiekami na twarzy słuchaliśmy opowieści, które pełne były cudów o tych ulicach, kościołach, sklepach i ludziach. Wszystko to było gdzieś tam… za Zielonym Mostem, którego nie można nam było przekraczać samemu. Naszą śnipiską ojczyznę powiększaliśmy, gdy przybywało nam lat. Po prostu chodziło się coraz dalej i dalej. Albo na zachód w stronę Góry Szeszkińskiej, albo na północ aż do torów kolejki wąskotorowej lub na wschód do Kalwaryjskiej, gdzie tętniło inne życie. Pójście w stronę Wiłkomierskiej było najczęściej zabronione, gdyż za blisko było już do Wilii, a nasze mamy bardzo się bały, aby czasem coś głupiego nam nie strzeliło do głowy… Jakaś kąpiel nie daj Boże. Ale nasz „dozwolony świat” był wystarczająco wielki. Labirynt naszych uliczek był tak ogromny, iż wydawało się, że nie ma końca. Chocimska, Ogórkowa, Koszarowa, Świetlana, Inspektowa, bardziej szykarna Lwowska albo Krakowska. Wszystkie te ulice gdzieś zawsze były przecięte Słomianką… pierwszą, drugą, trzecią. Na Łomżyńskiej czekaliśmy czasem dłużej, aby udało się zobaczyć sapiący „samowarek”, małą lokomotywkę ciągnącą dwa albo trzy wagoniki. Dla nas ten pociąg był oczywiście ogromny, bo nigdy nie byliśmy na prawdziwej stacji. O wielkich wyprawach z rodzicami gdzieś poza nasze Śnipiszki opowiem innym razem.Kiedy mama zabierała mnie na Rynek Kalwaryjski, zawsze poznawałem, że zbliżamy się do celu, gdyż ręka, którą trzymałem zaciskała się coraz bardziej. Ulicą Fina (albo jak mówiono Finną) wychodziliśmy na Kalwaryjską i tutaj uścisk już był najsilniejszy. Pod żadnym pozorem nie można się było od tej opiekuńczej ręki uwolnić. Tu były, bowiem tłumy ludzi... „zagubisz się i zabiorą cię obcy ludzie”. Wśród wozów i straganów było bardzo ciekawie, pachniało chlebem, owocami i warzywami, a przede wszystkim końmi. Było ciekawie, apetycznie i zawsze z nadzieją, że dostanę coś słodkiego… Najbardziej lubiłem mleczne karmelki. Tam było jak w ulu, pełno brzęczącej mowy. Najbardziej chciałem dostać jakąś zabawkę z drewna, ale dostawałem ją tylko w wyjątkowych okazjach…, kiedy miałem urodziny lub na święta.
Nasz świat śnipiski najlepszy był jednak dla nas samych. Dawał wolność biegania po piaszczystych najczęściej uliczkach. Od domu do domu, tam gdzie mieszkali nasi rówieśnicy, przyjaciele i towarzysze zabaw. Prawie w każdym z domów dzieci były pod opieką kogoś dorosłego. Z otwartych okien docierały zapachy gotującego się obiadu… chwila rozmowy, zawsze kilka pytań i oczekiwana z niecierpliwością zgoda, że możemy iść pobiegać. Bez zegarka… na kilka godzin obliczanych intuicyjnie do powrotu. Intuicją był w tym przypadku oczywiście brzuch, który najpierw łagodnie, a później coraz bardziej ściskał, domagając się jakiejś smacznej porcji czegoś do jedzenia. Gdzieś na rogach każdej uliczki były studnie, gdzie zawsze stało kilka osób, które z ożywieniem rozmawiało o rzeczach, o których nie mieliśmy pojęcia. Czasem tylko wyłowiliśmy znajome nazwisko kogoś z sąsiadów. Ktoś umarł, ktoś zachorował, miał wypadek, ale też ktoś się ożenił, ktoś urodził. Wiadra z wodą stały obok, a dorośli rozmawiali. Chwilkę się postało, albo mijaliśmy ich, aby wpaść na cudze, ale znajome doskonale podwórko/ogród. Były one różne, większe i mniejsze. Doskonale wiedzieliśmy, gdzie są najlepsze jabłka, gruszki albo śliwki. Owoce czasem dziesiątkami leżały w trawie. Najciekawsze podwórka były u tych rówieśników, gdzie na większym drzewie była przyczepiona huśtawka… zwykła lina z kawałkiem deszczułki. Wszędzie były jakieś zwierzęta. Starsi chłopcy mieli w obowiązku wyprowadzanie koni na łąki. Bez zgody dorosłych w tajemnicy szliśmy czasem z nimi, bo wiedzieliśmy, że dotrzemy w ten sposób w miejsca gdzie nie mogliśmy chodzić sami. Łąki po „szeszkińskiej” zachodniej stronie były obszerne i tam najwięcej było widać okolicy. Z oddali jawiły się dymiące kominy. Nie miałem pojęcia wtedy, że to cegielnie, kaflarnie, huty szkła, garbarnie, tartaki… z opowieści znało się najczęściej tylko jedną, albo dwie…. Tam gdzie pracował ojciec, albo ktoś inny z rodziny.
To był inny świat… Zapewne powie pan, że ten eden ma związek z tym, że byłem dzieckiem… zwolnionym od odpowiedzialności…, że bawiłem się, będąc wolny od trosk. Ale kiedy po latach dorosłem już w Polsce, gdzie musieliśmy wyjechać w 1945… zrozumiałem, że to był też eden dla rodziców… ile razy mama płakała, kiedy tylko padało słowo Wilno. Jaka szkoda, że fotografia była wówczas rarytasem, na który niewielu mogło sobie pozwolić. Ludzie wyjechali, mając obrazy własnych domków, ogrodów i uliczek jedynie w pamięci. W skrzyneczkach z jakimiś dokumentami, brakowało zdjęć… tego namacalnego dowodu, jak te nasze miejsca wyglądały. Wiem, że wielu z dorosłych nie pojechało już do Wilna nigdy… Umarli w Toruniu, Gdańsku czy Gorzowie i nie było im dane zobaczyć – jeszcze ten jeden, ostatni raz – domu, który zbudowało się czasem własnymi rękami.
PS Bardzo trudno zrozumieć mi było ową tęsknotę, gdy miałem lat kilkanaście... potem jednak zrozumiałem. Na szczęście wileńskie wspomnienia mojego ojca były wsparte częstymi wyjazdami do Wilna (ojjj długie to były wówczas wyprawy... z Opola jechało się prawie dobę), które stało się moim ukochanym miastem... i najważniejsze, że nie tylko z opowieści cudzych, ale również z doświadczeń własnych, tych małych impresji, których nie brakowało w żadnym ze spędzonych tam dni.
Na koniec powiem jedno… „Wilniukiem być” jest bardzo, bardzo miło.