Nie wiem, czy moje wspomnienia zostaną w jakiś sposób wykorzystane. Być może jeszcze nie czas na głębszą analizę przemian, jakie zaszły nie tylko w historii, ale i w naszych umysłach i odczuciach. Ciągle mnie nurtuje sprawa Wilna – mego miasta rodzinnego, które tak głęboko zapadło w moje serce. Niepokoję się wszelkimi tendencjami zmierzającymi do wyzucia mnie z mojej ojcowizny. Jeszcze tak niedawno nie miałem prawa tego głośno mówić. Nie chodzi mi o jakiekolwiek rewindykacje czy zmiany granic państwowych. Być może nowe układy we wspólnej Europie rozwiążą ten problem – kiedy każdy będzie mógł sam decydować, gdzie chce mieszkać. Nie chciałbym być obywatelem “drugiej kategorii” czy mniejszości narodowej – już to przeżyłem w PRL-u. Wprawdzie teraz wiele się zmieniło na lepsze. Dowodem są moje liczne odwiedziny Wilna. W latach 1998 i 2000 byłem tam po 5 razy w roku. Jestem jednak tylko gościem, mniej lub bardziej pożądanym. Czy już na zawsze utraciłem prawa obywatelskie tego miasta? Nigdy dobrowolnie nie zrzekałem się tego. Już niewiele zostało mi do końca życia. Kiedyś marzyłem, aby było mi dane złożyć swe kości w ukochanej wileńskiej ziemi. Dzisiaj wątpię, aby mogło się to stać. I dlatego często powtarzam przeczytane gdzieś słowa: Panie Boże! Kiedy umrę zamień mi Niebo na Wilno.
Janusz Hrybacz – Gorzów Wlkp.
Panie Boże! …Zamień mi Niebo na Wilno
W moim życiu dane mi było zwiedzić wiele krajów, wiele znanych i pięknych miast, jak Paryż, Rouen, Londyn, Exeter, Wiedeń, Praga, Sofia, Moskwa, Petersburg, Lizbona, a nawet afrykańskie – Lagos, Duala, Dakar, Point Noir, Las Palmas i wiele innych, pomijając miasta polskie. Każde z nich wywarło większe lub mniejsze wrażenie i pozostawiło wspomnienia. Jest jednak tylko jedno na świecie, które w tym kalejdoskopie miejsc moich bytności stawiam przede wszystkie inne – to moje rodzinne miasto Wilno. Większość wilnian zna te odczucia – “siedzi” to głęboko w ich podświadomości i niczym specjalnym nie da się uzasadnić.
Od momentu opuszczenia rodzinnego miasta upłynęło już 57 lat, a więc zaledwie 1/4 część swego życia spędziłem w najdroższym mi grodzie. Od tego czasu, tj. od 1944 udało mi się, jak dotychczas, odwiedzić moje ukochane miasto ponad 30-krotnie, chociaż mieszkam w odległym o900 km Gorzowie Wlkp. Nie były to jakieś wyjazdy służbowe, handlowe czy inne, podyktowane koniecznościami życiowymi. Były to powroty do utraconych lat szczęśliwości. Potrafiłem w wielogodzinnych wędrówkach, do utraty sił w nogach, przemierzać wszystkie dawne ścieżki mojej tam bytności. Towarzyszyły temu wspomnienia i długie chwile zadumy.
Chciałbym tu wspomnieć pierwszy mój przyjazd do Wilna w 1956 r., kiedy to wracając z ojcem z Leningradu zatrzymaliśmy się tu na parę dni. Było ono prawie takie, jakie opuściłem je w 1944 r. Stał jeszcze nasz domek przy ul. Plutonowej 8, przemianowanej na – Jono Treinio gatvé. Nawet przenocowaliśmy tam jedną noc u naszej dawnej lokatorki, starowierki. Stał jeszcze długi drewniany płot przy ul. Zaniemeńskiej, okalający dawne koszary 4 Pułku Ułanów Zaniemeńskich, funkcjonował po staremu Rynek Kalwaryjski. Wydawałoby się, że przez 12 lat mojej nieobecności w Wilnie nic się nie zmieniło. A jednak to już nie było moje miasto…
Ludzie już byli inni. Umundurowani w obce sowieckie uniformy, na każdym kroku dominował język rosyjski, twarze pozbawione radości i beztroski – to robiło przygnębiające wrażenie obcości. Był to jedyny raz, kiedy opuszczałem Wilno z ulgą, ciesząc się, że nie muszę w tych warunkach wegetować. Wszystkie późniejsze wyjazdy z tego miasta łączyły się już ze smutkiem, towarzyszącym rozstaniu z kimś bardzo drogim.
Dom szczęśliwego dzieciństwa.
Mój Ojciec, Jan – podoficer zawodowy 3. Pułku Artylerii Ciężkiej, pochodzący z okolic Krasławia (Łotwa), do 1918 roku mieszkał z liczną rodziną (sześcioro rodzeństwa) w Petersburgu. Jedyny z całej swojej rodziny po rewolucji bolszewickiej przedostaje się do Polski i jako ochotnik walczy w słynnej Dywizji Litewsko-Białoruskiej wojska polskiego.
W 1924 r. poznaje swoją przyszłą żonę i zakłada rodzinę. Mama, Zofia z domu Piekarska, w latach 1919-20 r. jako legionista brała udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Jej rodzina, również liczna (sześcioro rodzeństwa) mieszkała od dawna w Wilnie. Po wyjściu za mąż za mojego ojca mama zajmowała się wychowaniem nas, czterech synów. Dzieciństwo spędziłem przy ul. Metropolitalnej3 m. 11. Była to cicha, spokojna uliczka, w pobliżu ul. Wielkiej, tuż obok soboru Przeczystej Bogurodzicy. Mieszkanie nasze mieściło się na 1. piętrze. Składało się z 3 pokoi i małej kuchni. Mieszkała z nami babcia Michalina Piekarska, która zmarła w 1930 r. i została pochowana na cmentarzu Rossa.
Dzisiaj dom ten już nie istnieje, ale brama wejściowa do podwórza (zamurowana) i okalające zabudowania przetrwały. Kiedy oprowadzam moich rodaków, przybyłych z Gorzowa w tej części miasta, zaraz po zwiedzeniu kościołów o.o.Bernardynów i św. Anny, zatrzymuję się przy ul. Św. Anny 2, wskazuję ten dom jako jedno z licznych miejsc zamieszkania Józefa Piłsudskiego w Wilnie, równocześnie z dumą informuję, że tu mieściło się wspaniałe przedszkole, do którego uczęszczaliśmy z moim bratem Jerzym. Żartobliwie dodaję: najwyższy czas, aby ten fakt został odnotowany pamiątkową tablicę.
Naszym parafialnym kościołem był mały kościółek św. Michała, z którym wiążą się ważne wydarzenia w moim życiu. Tu przyjmowałem pierwszą Komunię Św., tu byłem bierzmowany przez ks. biskupa Michalkiewicza. Okres dzieciństwa łączę z ukształtowaniem mego poczucia narodowego i patriotycznego. Jeszcze nie umieliśmy z bratem czytać, a poznaliśmy historię Polski poprzez ciągłe oglądanie Matejkowskiego pocztu królów polskich i innych historycznych kartek, których było w naszym domu wiele. Był to jeszcze dziecinny sposób pojmowania naszej historii, oparty na niewyrobionych osądach.
Rozpocząłem naukę w Szkole Ćwiczeń przy Męskim Seminarium Nauczycielskim im. Tomasza Zana przy ul. Ostrobramskiej 29. Była to szkoła nowoczesna. Każdym uczniem opiekował się seminarzysta, praktycznie poznając skomplikowany umysł małego ucznia poprzez różne testy, obserwacje i badania. Moim opiekunem był p. Stanisław Ilkiewicz, z chłopskiej rodziny. Jego rodzeństwo, starszy brat i siostra, prowadziło gospodarstwo rolne. Jeździłem tam na wakacje, poznając uroki wsi wileńskiej. Jak już wspomniałem, mieszkanie nasze było w pobliżu starej, pięknej cerkwi. Ojciec czasami, w ramach obowiązków służbowych, przyprowadzał tam w zwartym szyku żołnierzy wyznania prawosławnego. Ponieważ nabożeństwa w tej liturgii były bardzo długie, w tym czasie ojciec mógł przyjść do domu i pobyć z nami. Byłem też świadkiem przejazdu samochodem Józefa Piłsudskiego podczas jednej z jego wizyt w Wilnie. Niestety, nie widziałem Go dokładnie i już nigdy Go nie ujrzałem.
W listopadzie 1932 r. Ojciec kupił na przedmieściu, zwanym Łosiówką, drewniany domek przy ul. Plutonowej 8, z dużą, liczącą1.734 m2 działkę. Byłem w tym czasie uczniem 1 klasy. Droga do szkoły – to była ogromna odległość jak na takiego dziecka. Wykupiono mi miesięczny bilet na miejski autobus, tzw.” arbon”. Wsiadałem do niego na przystanku w pobliżu ul. Pióromont, przed Zielonym Mostem, a wysiadałem przy dworcu PKP, stąd miałem już tylko “parę kroków” do szkoły. Pierwszy dojazd odbyłem z Ojcem, który udzielił mi dokładnych instrukcji przy pokonywaniu tej trasy. Powracając jednak zbłądziłem w okolicy ul. Pióromont. Było mroźno. Nieliczni przechodnie, widząc bezradnie pętającego się smyka z tornistrem po ślepych zaułkach, chcieli mi dopomóc, ale na żadne pytania nie odpowiadałem, szukając samodzielnie właściwej drogi. Szybko zapadał grudniowy zmrok. Tracąc nadzieję zacząłem po cichu się modlić. I, o dziwo, nagle ujrzałem rodziców. Mimo że trochę zmarzłem, udalimy się razem do miasta. Po powrocie do domu, w ciepłym pokoju graliśmy z bratem i Ojcem w planszową grę “Chińczyk”, którą dostałem w nagrodę za szczęśliwe odnalezienie się.
Ojciec starał się unowocześnić naszą skromną posiadłość. Pobudował w miejsce starych sieni znacznie przestronniejsze, oszklone ganki z obu stron domu. Zmieniono pokrycie dachu – drewniane gonty zastąpiono ocynkowaną blachą. Zmurszałe, walące się składziki zamienił ciągiem pomieszczeń składowych, na końcu których były dwie wygodne ubikacje “sławojki”. Nasz teren był jeszcze nie uzbrojony. Zmieniono ogrodzenie posesji. Wykopano studnię. Była ona bardzo głęboka, o ile pamiętam, miała ponad10 m głębokości (ponad 20 cembrowin). Dwie takie cembrowiny wkopano w ziemię, tuż przy studni – stanowiły zbiorniki na wodę do podlewania ogrodu. Uprawialiśmy wszystkie prawie jarzyny. W okresie wojennym dawał on pełną samowystarczalność. Było sporo krzaków porzeczki, agrestu, dużo drzewek wiśni, jabłonie i grusze. Ojciec próbował uprawiać również winogrona, ale ze względów klimatycznych nie były to zbiory imponujące.
Ojciec wiele wolnego czasu poświęcał temu ogrodowi. Ja z moim bratem Jurkiem nie podzielaliśmy jego entuzjazmu, bo na nasze, jeszcze słabe ręce spadało moc pracy. Do naszych obowiązków należało napełnienie zbiorników przy studni wodą. Około 35 wiader wody do każdego. Studnia była na ręczną korbę, a więc, przy jej znacznej głębokości, była to dla nas, kilkunastoletnich chłopców, niezła zaprawa fizyczna. Do tego dochodziły inne prace, jak usuwanie chwastów (pielenie), pielęgnacja pola pomidorowego – przycinanie pędów, podwiązywanie, okopywanie ziemniaków. Dzisiaj żartujemy z bratem, że te nasze ogrodnicze doświadczenia we wczesnej młodości zniszczyły w nas zamiłowanie do uprawiania ogrodów działkowych.
W naszym domu były 3 małe mieszkania. Jedno, z dwoma pokojami, kuchnią, ciemną alkową i dwoma połówkami oszklonych werand zajmowała nasza, 6 osobowa rodzina. Druga połowa domu – dwa mieszkania jednopokojowe z kuchnią plus połowy werand były wynajmowane. W jednym z tych mieszkań mieszkało bezdzietne małżeństwo starowierców – on był cieślą i zatrudniał się do różnych robót budowlanych . W drugim – mieszkała nasza ciocia, pracująca w Wileńskiej Fabryce Monopolu Tytoniowego. Jej mąż – muzyk, niespokojny duch, ciągle zmieniał pracę, najczęściej służył nadterminowo w różnych orkiestrach wojskowych, zwykle w pułkach kawaleryjskich. Uwielbiał mundur. Nie wiedzieliśmy, że znał język litewski i dlatego byliśmy zaskoczeni, gdy w okresie 1940-41 wstąpił na służbę do milicji LSRR, a później – jeszcze “lepiej” – do policji litewskiej kolaborującej z Niemcami.
Mieszkały w naszym domu różne zwierzęta. Ostatni pies wabił się Szemil, potocznie zwany Szemkiem – biały, zwykły kundel, ale mądry i bardzo oddany. W moich listach z zesłania po wojnie do Rosji ciągle pytałem o niego. Przez pewien czas była w domu oswojona kawka, zwana Kubusiem. Była bardzo zabawna i nad wyraz pojętna. Miała tylko jedną wadę – swoje fizjologiczne potrzeby załatwiała w najmniej oczekiwanym czasie i miejscu. Staraliśmy się więc, aby jak najdłużej przebywała na dworze, a przynajmniej na werandzie. Były też kanarki. Po jednym z nich zostało tragiczne wspomnienie. W dniu Wigilii, po wniesieniu do mieszkania choinki, wypuściliśmy naszego kanarka z klatki, aby sobie polatał. I w pewnym momencie, kiedy obniżył swój lot, niemrawy, chory kot domowy jednym susem go dopadł. Mimo naszej natychmiastowej interwencji biedne ptaszysko zginęło. Tuż przed wojną ktoś podarował nam młodego liska, umieściliśmy go w dużej klatce na werandzie. Na szczęście wykorzystał moment próby jego obłaskawiania i uciekł do ogrodu, a stamtąd poszedł w “siną dal”. Hodowaliśmy w czasie okupacji również króliki i świnie, których mięso umożliwiało nam znośniejszą egzystencję i zależność od skąpych racji kartkowych.
Cała nasza rodzina była bardzo przywiązana do domu. Był naszą ostoją i azylem. W październiku 1939 r. wrócił tu nasz Ojciec z tragicznej kampanii wrześniowej. Przez początkowe lata okupacji znalazł tu schronienie brat naszej Mamy – Adam Piekarski, późniejszy żołnierz 2 Korpusu gen. Andersa. Ominęły nas szczęśliwie sowieckie deportacje w 1939 i 1941 r., mimo że czerwiec 1941 r. przesiedzieliśmy na spakowanych tobołach w oczekiwaniu na wywózkę przez NKWD. Uratował nas wybuch wojny niemiecko-sowieckiej. Okupacja niemiecka również mniej boleśnie nas dotknęła niż innych. Raz tylko odwiedziło nasz dom niemieckie gestapo, poszukując mnie w maju 1944 r., kiedy to po opuszczeniu mojej pracy w warsztatach samochodowych HKP poszedłem do lasu, do AK. Szczęśliwym zarządzeniem losu nikt z domowników nie poniósł żadnych konsekwencji. Przedstawiona przez rodziców wersja – mego zaginięcia po wyjeździe na Litwę po żywność – została dziwnie spokojnie przyjęta przez groźnych “gości”.
Dom rodzinny opuściłem w kwietniu 1944 r. i już nigdy nie było mi dane wrócić do niego jako stałego miejsca zamieszkania. Już podczas przyjazdów w latach 70. nie znaleźliśmy naszego szczęśliwego domu. Nie było już ulicy Plutonowej, nie było dawnych koszar 4 Pułku Ułanów Zaniemeńskich. Jest tu już zupełnie inny układ ulic, stoją bloki mieszkalne. Całe otoczenie zmieniło się nie do poznania. Przychodzę czasami na to miejsce, przymykam oczy, aby przywołać tamte radosne, szczęśliwe czasy i zastanowić się nad “przemijaniem tego świata”.
Szkoła
Szkoła Ćwiczeń przy Państwowym Seminarium Męskim im. Tomasza Zana mieściła się w dużym gmachu o dwóch skrzydłach, w kształcie litery “L”, przy ul. Ostrobramskiej 29 (obecnie nr 27). Do tej szkoły chodziłem przez cztery lata (1932 – 36). Przez trzy pierwsze lata wychowawcą moim był Stanisław Lisowski, człowiek zrównoważony, łagodny, ale stanowczy i konsekwentny. W 4. klasie wychowawczynią była pani S. Hajdukiewicz. Drobna, energiczna osóbka, o dużej kulturze i dystynkcji, która poprzednio pełniła funkcję kierownika szkoły.
Szkoła nasza słynęła z wysokiego poziomu nauczania i nowoczesnych metod kształcenia. Już od 3 klasy można było uczyć się tu gry na mandolinie. W szkole funkcjonowała liczna reprezentacyjna orkiestra mandolinistów. Członkowie jej nosili piękne mundurki. Kierownikiem muzycznym orkiestry był znany w Wilnie prof. Latoszek, który nie miał jednej dłoni, ale mimo to jeździł motocyklem z przyczepą. Orkiestra często wyjeżdżała na różne koncerty i występy publiczne, między innymi do Zamku Królewskiego w Warszawie, gdzie wystąpiła przed prezydentem Ignacym Mościckim (w podręczniku geografii było zdjęcie). Z innych ciekawszych form pracy należałoby wymienić rozległy system korespondencji uczniów. M. in. korespondowalimy z pisarką Ewą Szelburg-Zarembiną. Wysyłaliśmy jej wileńskie palemki i pisanki wielkanocne, krajki ludowe itp. Ona odwzajemniała się swoimi książkami dla dzieci. Podobną korespondencję prowadziliśmy z dziećmi ze szkoły na Polesiu (była to biedna, wiejska szkoła), które na nasze zaproszenie przyjechały do Wilna. Oprowadzalimy je po naszym mieście i byliśmy w kinie na filmie z małą, słynna aktoreczką Shirley Temple.
Z wielkich wydarzeń, jakie przeżyliśmy całą szkoła, a właściwie całym miastem, była ceremonia pogrzebowa: złożenie Serca Marszałka Józefa Piłsudskiego w Mauzoleum na Rossie. Obecnie, przy każdorazowym pobycie w Wilnie odwiedzam to miejsce, zapalam znicze. W 1993 r. miałem szczęście natomiast uczestniczyć w uroczystości poświęcenia cmentarza wojennego przy Mauzoleum, powiększonego o nasze AK-owskie groby.
Potem była Szkoła Ćwiczeń przy Państwowym Seminarium Żeńskim im. Królowej Jadwigi – 1936/37. Nie pamiętam już powodu przeniesienia naszej klasy do tej szkoły. Mieściła się przy ul. Dąbrowskiego, a więc w pobliżu kościoła św. Jakuba i Filipa. Miałem teraz do szkoły znacznie bliżej i nie korzystałem już z komunikacji miejskiej. Novum – była tu koedukacja. Pierwsze zetknięcia się z dziewczynami i, naturalnie, pierwsze zauroczenia płcią piękną. Pierwsza miłość platoniczna.
Pierwszy raz spotkał mnie w tej szkole większy pech: otrzymałem ocenę niedostateczną za niewykonanie zadania domowego z “przyrody”. Wydarzenie to bardzo mocno przeżyłem.
Rok 1936 był rokiem olimpiady w Berlinie. Byliśmy dumni z sukcesów naszych sportowców: Walasiewiczówny, Wajsównej, Kwaśniewskiej i ekipy jeździeckiej, która wywalczyła srebrny medal olimpijski. Zapamiętałem z tego czasu głośną abdykację króla Anglii – Edwarda VIII, który zrezygnował z tronu z powodu kobiety. Pamiętam również tragiczny przypadek, gdy nie opodal naszej szkoły rozbił się polski samolot wojskowy. Niestety, nie byłem na pogrzebie lotników chowanych na cmentarzu antokolskim. Dotarłem tam dopiero po wojnie, podczas odwiedzania tego cmentarza.
Ostatnią 6 klasę szkoły powszechnej w latach 1937/1938 kontynuowałem w Szkole Ćwiczeń przy Państwowym Pedagogium przy ul. Końskiej, w dawnym gmachu poklasztornym oo. Bazylianów. Nieoficjalne wejście było również od ul. Ostrobramskiej, przez zabytkową bramę do dawnej cerkwi unickiej św. Trójcy, zwanej popularnie kościołem bazylianów. Kierownikiem szkoły był Stefan Walczak, polonista, który pełnił również obowiązki naszego klasowego wychowawcy. Nasza klasa mieściła się tuż obok Celi Konrada. Część pomieszczeń od strony wschodniej gmachu zajmowało prawosławne seminarium duchowne. Klerycy pięknie śpiewali po rosyjsku, ale również potrafili siarczyście kląć w tym języku, co przyjmowaliśmy z dużym zdumieniem – przecież to byli przyszli duchowni.
Do tej szkoły przyszedł ze szkoły nr 13 na Pióromoncie mój brat Jurek. W okresie tym przechodził on swój “trudny okres”. W czasie wywiadówek pytano naszego Ojca, czy rzeczywiście jesteśmy rodzonymi braćmi. Jurek “chadzał swoimi drogami”, często wagarował i w końcu nie był promowany do następnej klasy. Podjął więc decyzję ucieczki z domu, do Abisynii, gdzie toczyła się wojna z inwazją wojsk włoskich . Na szczęście wrócił do domu i nawet nie dostał od Ojca lania, skończyło się na słownej reprymendzie.
Uczniowie naszej “Ćwiczeniówki” nosili mundurki i czapki wg wzoru gimnazjalnego, mieliśmy tylko zielone wypustki zamiast niebieskich. W końcu roku szkolnego w 1938 r. nasz wychowawca p. Walczak został powołany do odbycia ćwiczeń wojskowych. Podziwialiśmy go w oficerskim mundurze ppor. piechoty i byliśmy z tego bardzo dumni. Mundur wojskowy każdemu chłopakowi imponował.
W okresie przebywania w tej szkole panowała moda na “szukanie skarbów” w starych piwnicach pod cerkwią. Jaka była radość, kiedy udało nam się znaleźć kilka gipsowych herbów Pogoni, prawdopodobnie pochodzących z lat 1919-22. Nie były to żadne przedmioty zabytkowe. Niektórym udawało się znaleć jakie elementy lamp wiszących, lichtarzy, pochodzących zapewne z cerkwi. Kres tym poszukiwaniom położyło kierownictwo szkoły, powiadomione przez seminarium duchowne o plądrowaniu piwnic pod nieczynną cerkwią. Poszukiwania chcieliśmy przenieść na nasze szkolne piwnice, ale miały one solidne zamki i były częściowo użytkowane przez administrację szkoły, a zatem nadzorowane. Korciła nas jeszcze samotnie stojąca dzwonnica cerkwi, ale, o ile pamiętam, nie udało nam się jej sforsować.
Po ukończeniu Szkoły Ćwiczeń i zdaniu wstępnego egzaminu zostałem uczniem II Państwowego Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. Szkoła zajmowała duży gmach przy rogu ulic Małej Pohulanki i Góry Bouffałowej. Zostałem uczniem klasy I b. Naszym wychowawcą był nauczyciel geografii Antoni Skórko, major rezerwy. Był uosobieniem ładu i spokoju, kiedy jednak spłataliśmy mu primaaprilisowego psikusa, ku naszemu zdumieniu, wpadł na długi i szeroki korytarz, gdzie przed lekcjami odmawialiśmy modlitwę i zaczął nas “okładać” lekcyjnym dziennikiem. Był gorącym patriotą i w czasie rugów znacznej części naszego grona pedagogicznego przez Litwinów w grudniu 1939 r. został usunięty.
W gmachu szkolnym była kaplica, do której uczęszczaliśmy na niedzielne msze. Prefektem był ks. Piotr Rynkiewicz (popularnie zwany ” Piecią”). To ciekawa i charakterystyczna postać ówczesnego Wilna. Był trochę rubaszny, pełen humoru, lubiany przez młodzież. Kiedy na początku czasów sowieckich zamknięto nam szkolną kaplicę, ale jeszcze nie zlikwidowano lekcji religii, nasz prefekt z groźną miną indagował nas, odnotowując w swoim notesie – gdzie kto był na Mszy w. w niedzielę. Który z nas odpowiedział: ” U Piotra i Pawła” (kościół na Antokolu). A prefekt swoim basem, najzupełniej poważnie: “do Piotra i Pawła to możesz chodzić na piwo, ale na mszę – do kościoła świętych Piotra i Pawła. Widzisz, jaki z niego już bolszewik!”.
Postacią dobrze znaną wszystkim uczniom był prof. łaciny Władysław Burczyk. Wpadał on na przerwach między lekcjami na korytarze i bystrym okiem wyłapywał wszelkie nieregulaminowe odchylenia mundurowe, jak nie granatowe krawaty, prowizorycznie przyczepione tarcze uczniowskie, brak guzików itp. Miał bardzo ciekawą i skuteczną metodę wystawiania ocen: wszyscy mieliśmy na pierwszej stronie przedmiotowego zeszytu dwie części – na oceny pozytywne i negatywne. Po przepytaniu delikwenta profesor dyktował np.: 2 “g” (dwója z gramatyki), 3 “s” ( trojka ze słówek) i 3 + “t” (trójka z plusem za tłumaczenie). Następnie ręcznym datownikiem potwierdzał ” zdobycz” ucznia. Oceny ujemne musiały być podpisywane przez rodziców. Metoda ta pozwalała na określenie z dużą dokładnością ostatecznego stopnia z przedmiotu na koniec okresu. W czasie lekcji, już po odpytaniu dziennej puli uczniów, można było “zarobić” w każdej chwili ocenę za udział w lekcji. Po latach, już jako nauczyciel, często sam stosowałem ten system oceniania uczniów.
Prof. historii Kwiatkowski natomiast stosował metodę wykładu, odpytywał nas przed końcem okresu, nigdy nie podając uzyskanej oceny. Dopiero na wywiadówce rodzic uzyskiwał informację. Naszym wychowawcą był polonista prof. Maliszewski, który już po wybuchu wojny w 1939 nie wrócił do nas.
Wspominając naszych wychowawców trzeba przyznać, że wnieśli oni olbrzymi wkład w ukształtowanie naszych postaw życiowych. Większość z nich, łącznie z prefektem Rynkiewiczem, który pełnił funkcję dziekana polowego AK (podlegali mu wszyscy kapelani wileńskich brygad partyzanckich), brali udział w pracach konspiracyjnych. Nasz dyrektor Zygmunt Józef Fedorowicz od 1942 r. został powołany przez Londyn na Delegata Rządu na województwo wileńskie i nowogródzkie. Jak wielki musiał być wpływ na nasze młode dusze, że przetrwaliśmy okres indoktrynacji litewskiej, sowieckiej i niemieckiej, a później nawet komunistycznej, już w PRL. Nie mówiąc o masowym udziale w czynnej walce z okupantami w Armii Krajowej.
WRZESIEŃ 1939 roku
Upalny sierpień 1939 r. dobiegał końca. 1 września nasze gimnazjum, podobnie jak inne szkoły wileńskie , rozpoczęło nowy rok szkolny. Ale atmosfera była już inna. Wierzyliśmy w zwycięską wojnę, niektórzy nawet cieszyli się, że nareszcie damy nauczkę Niemcom. W obsadzie profesorskiej zaszły nieduże zmiany po powołaniu do wojska, szczególnie młodszych roczników, oficerów rezerwy. Życie szkolne potoczyło się dalej jakby utartym szlakiem. Do szkoły chodziłem z maską przeciwgazową nowego typu, którą zostawił nam Ojciec po wyjeździe na front. W całym mieście oklejano szyby papierowymi paskami w kształcie ” X”. Były sporadyczne naloty niemieckie na miasto. W jednym z nich zginął nasz klasowy kolega Włodek Sazanow . Został pochowany na cmentarzu Nowej Rossy, tuż przy zbiorowych grobach żołnierzy polskich i litewskich, z walk o Wilno w 1920 r. Wieści z frontu były bardzo różne. Poza tymi optymistycznymi coraz częściej dochodziły i złe.
Potwierdzeniem naszych niepowodzeń na froncie były fale uchodźców napływających w miarę zajmowania naszych terenów przez Niemców. Z niepokojem obserwowaliśmy brak umundurowania i wyposażenia nowo mobilizowanych żołnierzy. Nie opodal domu przy ul. Ułańskiej, obok koszar 4. Pułku Ułanów stało sporo zmobilizowanych, z podwodami chłopów. Nosiliśmy im ciepła strawę, bo byli głodni. Tuż przed 15 września, na ogrodach przy ul. Zaniemeńskiej i Derewnickiej, naprzeciw mieszkalnego bloku rodzin oficerskich uplasowały się dwa nowoczesne działka przeciwlotnicze, z dwoma gąsienicowymi ciągnikami i samochodem. Rój dzieciarni otoczył ich gwarnie, tym bardziej, że żołnierze hojnie częstowali ich wojskowymi sucharami, skondensowaną z cukrem kawą, a nawet proponowali gorącą grochówkę, dowożoną z kuchni polowej. Obsługa działek opowiadała jak już strąciła kilka niemieckich samolotów. Widok tego sprawnego pododdziału napawał optymizmem i wiarą, że jednak nasze wojsko poradzi sobie z najeźdźcą.
I nagle, jak grom z jasnego nieba, wiadomość 17 września o wkroczeniu Armii Czerwonej na polskie terytorium. Przed DOW (Dowództwo Obszaru Warownego) ruch i zamieszanie. Jacyś oficerowie organizują samoobronę, jest sporo młodzieży przedpoborowej, niektórzy z nich w mundurach PW (przysposobienia wojskowego), nas, młodszych, nie chcą przyjść. Na miasto pada strach, właściwie nie ma kto i czym go bronić.
Wstępuję do małego kościółka oo. Bonifratrów. W półmroku gorąco się modlę o ratunek dla naszego miasta. Jest mi, 14-latkowi, trudno uwierzyć, aby mogła nastąpić katastrofa. Z dawnych opowiadań Mamy słyszałem o bolszewickich okrucieństwach z 1920 r. Czyżby miały się znowu powtórzyć? W nocy z 18 na 19 września doszło do nierównej potyczki, między innymi na Zielonym Moście, gdzie grupa samoobrony i cofające się resztki wojska polskiego próbowały powstrzymać pancerne oddziały Armii Czerwonej. Jeszcze parę dni potem można było widzieć w połowie Wilii czołg sowiecki, którego załoga próbowała sforsować rzekę omijając most. Rano 19 września zobaczyłem w naszej dzielnicy pierwszy sowiecki czołg T-34. Z wieżyczki wyglądał ostrożnie czołgista, w charakterystycznym czarnym kombinezonie i hełmofonie.
Po kilku dniach życie wracało powoli do normy. Na placu katedralnym stała opuszczona nasza mała tankietka TK. Na ulicach – samochody wojskowe GAZ i ZIS oblepione dzieciarnią żydowską, radośnie witając nowych okupantów. Pełno milicyjnych patroli z czerwonymi opaskami, składających się głównie z wileńskich Żydów i komunistów. Nigdy nie zapomnę widoku, kiedy ulicą szedł polski żołnierz, prawdopodobnie wracający do domu, bez pasa, z chlebakiem. Nagle grupa wyrostków “odlepiła się” od sowieckiej ciężarówki i chcąc zapewne zademonstrować swoją “bojowość ” i wrogość wobec reliktu polskiej państwowości – opluła i próbowała odrywać od płaszcza wojskowe guziki tego zbiedzonego wojaka. I, o dziwo, reakcja sowieckich bojców była zupełnie inna niż oczekiwała tego rozbestwiona czereda wyrostków. Kazali oni zostawić żołnierza w spokoju, tłumacząc: “Eto prostoj sołdat, nie trogajtie jego!”. I czarna, brudna gromada smarkaczy odeszła jak niepyszna.
Władze sowieckie wówczas nie interweniowały w sprawy oświatowe, więc szkoła rozpoczęła normalne zajęcia. Poszczególne oddziały liczebnie wzrosły z powodu napływu uchodźców z innych stron Polski. Pojawili się też, prawie w każdej klasie, uczniowie w mundurach Korpusu Kadetów, naturalnie z odprutymi insygniami tych szkół. Nastąpiły ponowne zmiany w obsadzie profesorskiej. Zjawił się u nas prof. Wesołowski, geograf, któremu udało się zbiec z obozu internowanych. Ciekawie opowiadał nie tylko z geografii, ale i o ostatnich swoich wojennych przeżyciach.
Dnia 10.10.39 podpisano sowiecko-litewski układ o wzajemnej pomocy, w którym ZSRR zobowiązał się przekazać Litwie Wilno i obwód wileński – pas około220 km o obszarze 6.880 km2, co zwiększyło terytorium Litwy o 13%. Ludność tego terenu wynosiła 549 tys., w tym Polacy stanowili 321,7 tys., Żydzi 107,6 tys., Litwini 31,3 tys., reszta – to Rosjanie, Niemcy i inni. W mieście, po krótkim pobycie Sowietów brakowało wszystkiego. Po chleb trzeba było wystawać godzinami, każdy mógł kupić tylko jeden bochenek. Z naszej rodziny do kolejki po chleb wychodziło się we trójkę o godzinie 4 rano. Najmłodsi bracia 8-letni Mirek i 3-letni Czesio zostawali w domu. Nasi zwycięzcy śpieszyli się z wywożeniem wszystkiego, co się dało. Wywieziono do Mińska całą fabrykę “Elektrit”, produkującą nowoczesne lampowe radia. Byliśmy dumnymi posiadaczami takiego aparatu. W mieście spotkać można było sowieckie samochody wojskowe z meblami i innym dobrem.
Przyjście Litwinów
Nowej władzy oczekiwano już z niecierpliwością. Dopiero 28 października 39 r. oddziały wojsk litewskich wkroczyły do Wilna. Z Kowna i innych miast Litwy przybyły autobusy ze znacznymi grupami Litwinów. Byli to przeważnie młodzież i szaulisi, do nich dołączyli nieliczni miejscowi Litwini. Wznoszono bramy triumfalne, dekorowano miasta litewskimi flagami. Większość Polaków zachowała się biernie. Nie organizowano wyjścia młodzieży polskich szkół. A arcybiskup wileński Romuald Jałbrzykowski nie wywiesił flag litewskich na budynku kurii ani nie przywitał dzwonami wileńskich kościołów wkraczających Litwinów. Być może stało się to powodem późniejszego konfliktu między Kościołem a nową władzą.
Byliśmy ciekawi jak wyglądają nasi nowi “wybawcy”. Wojsko prezentowało się nie najgorzej: było porządnie umundurowane, sprzęt zadbany, nie to co w Armii Czerwonej, gdzie czasami karabiny były na sznurku, a nie obrębione bure płaszcze, z wyciągniętymi z tkaniny nićmi, dawały niepochlebny osąd o całej armii. Nad miastem przeleciało 27 samolotów, myśleliśmy się, że jest to całość sił powietrznych Litwy. Podobnie było z bronią pancerną, której liczebność nie była zbyt imponująca. W sumie jednak przyjęliśmy ich, jeżeli nie bez wielkiego entuzjazmu, to na pewno życzliwie i bez większych uprzedzeń, powiedzmy, z powściągliwą rezerwą.
Trzeba przyznać, że pierwsze ekonomiczne poczynania litewskie były korzystne dla wileńskiego społeczeństwa. Sklepy spożywcze znowu zapełniły się towarami. Litewskie “Pienocentras”, “Maistas”, “Rúta” dosłownie zawaliły swymi towarami puste półki wileńskich sklepów. Teraz, z perspektywy czasu, trudno jest uwierzyć, że w okresie od 19.09 do momentu wejścia Litwinów, tj. 28.10 zamarło wszelkie życie gospodarcze i poza wspomnianym chlebem w sklepach nic nie można było kupić. Sytuacja żywnościowa, mimo pozornej, radykalnej poprawy, nie była jednak do pozazdroszczenia. Po prostu wprowadzony pieniądz litewski (lit) był prawie niedostępny Polakom. W banku można było wymienić określoną kwotę złotych, a i tych nie każdy miał dostateczną ilość. Co gorsze, rozpoczął się proces intensywnej lituanizacji, spychającej ludność polską na gorszą pozycję społeczną. Polityka zatrudnienia w instytucjach i przedsiębiorstwach wyraźnie dyskryminowała Polaków. Wszelkie formy polskiej spółdzielczości uległy likwidacji. Rugowania z instytucji państwowych i daleko posunięta eliminacja Polaków ze sfery produkcji i usług prywatnych podważały podstawy bytu wielu rodaków. Należy ocenić to jako jawne bezprawie i świadome dążenie do pozbawienia egzystencji ekonomicznej polskiej ludności.
Mój Ojciec, jako zarejestrowany bezrobotny, tylko doraźnie otrzymywał zatrudnienie przy pracach ziemnych, za które w okresie od 15.01 do 22.06.40 r. ( tj. prawie pół roku) otrzymał wynagrodzenie 178,17 litów, co w żadnym przypadku nie pozwalało przeżyć 6-osobowej rodzinie. Zmuszeni więc byliśmy sprzedać wszystko cenniejsze: radioaparat lampowy, odzież, drobne kosztowności. Z posiadanych dokumentów ustaliłem, że rodzice wymienili w Litewskim Banku 4.500 zł (nie wiem, ile za to uzyskali litów). Dużą pomocą w utrzymaniu był nasz ogród. Ojciec dorabiał handlem okrężnym: sprzedawał szewcom różne dodatki, jak dratwa, kołki, ćwieki szewskie, wosk szewski, itp.
W innych domach było jeszcze gorzej. Życie toczyło się jednak jakby normalnym torem. Chodziłem dalej do naszego Gimnazjum im. Zygmunta Augusta, które teraz nosiło nazwę: Vilniaus V Valstybiné Berniuků Gimnazija. Według litewskiego systemu oświaty nasza 2 klasa została przemianowana na 3. Część polskich nauczycieli zwolniono z pracy, na ich miejsce przyszli litewscy. Z tego powodu wybuchł strajk uczniowski, który, poza wydaleniem aktywniejszych uczniów, nic nam nie dał. Z nowych nauczycieli przyszła Litwinka nie umiejąca ani słowa po polsku – uczyła języka litewskiego. Historii uczył prof. Bielinis, ale był to chyba wileński Litwin. Znał dobrze polski i był w miarę obiektywny w sporach polsko-litewskich. Uczyliśmy się aż czterech języków: polski, łacina, niemiecki i litewski, pozostałych przedmiotów, a było ich w sumie 11, w jęz. polskim. Zarówno w szkole jak i w mieście, na każdym kroku dominował element polski, który sprawiał Litwinom wiele kłopotów. Nie wiedzieli, co z tym mają począć. Trzeba jednak stwierdzić, że mimo różnych wzajemnych złośliwości i nierzadko drastycznych konfliktów między Polakami i Litwinami, warunki oświatowo-kulturalne (polskie teatry, polskojęzyczna prasa, polskie szkoły) były znacznie lepsze niż na pozostałych terenach polskich okupowanych przez Niemców i Rosjan.
Mimo to atmosfera niechęci i próba przeciwstawienia się nieraz bezdusznym szykanom z dnia na dzień rosła. Pewnego dnia, gdy szedłem do szkoły przez Zielony Most, zostałem skinieniem ręki przywołany przez litewskiego policjanta. Byłem ubrany w polski mundurek szkolny. Policjant potężnej postury (każdy z nich musiał mieć co najmniej l,80 m wzrostu), zaczął obrywać moje srebrne guziki, bez żadnych symboli. W końcu zerwał i rzucił na ziemię moją czapkę, na której była odznaka uczniowska: na otwartej książce symboliczny kaganek. Biedna Mama płakała zszywając wyrwane z tkaniną miejsca po guzikach. Zaraz potem władze szkolne zarządziły obszycie guzików tkaniną oraz zabarwienie na granatowo niebieskich wypustek u spodni i na rękawach. Ze względów ekonomicznych nie mogły one zakazać noszenia przedwojennych ubrań.
Że też chcę wspomnieć o karygodnych bójkach w kościołach, gdzie w czasie polskich nabożeństw grupy skrajnych szowinistów litewskich starały się siłą zmusić wiernych do zaniechania śpiewów religijnych w języku polskim. Nasi, naturalnie, nie pozostawali bierni.
W kwietniu 1940 r. rozpoczęła się akcja litewskiej paszportyzacji. Mieszkańcy przyłączonych do Litwy terenów, w oparciu o uzyskany z Biura Ewidencji Ludności dokument, musieli udowodnić stałe zamieszkiwanie na tych terenach. Dopiero wówczas mogli uzyskać obywatelstwo Litwy. Akcja nie była pozbawiona różnych nacisków administracyjnych, mających na celu utrudnienie ludności polskiej załatwienia tej sprawy, a w szczególności obstawania przy narodowości polskiej, nie mówiąc już o lituanizowaniu polskich nazwisk i imion, które dokonywano bez zgody zainteresowanych. Do ostatecznej finalizacji szeroko zakrojonej akcji przyznawania litewskiego obywatelstwa nie doszło. Dziwnym zrządzeniem Opatrzności znowu zaszły zmiany ustrojowe na Wileńszczyźnie.
Litewska Republika Socjalistyczna 1940-1941
Kończył się rok szkolny 1939/40, gdy na ulicach Wilna pojawiły się sowieckie czołgi. W prasie ukazały się wzmianki o rzekomo zaginionych żołnierzach sowieckich w bazach na Litwie. Nieliczni komuniści litewscy, przy udziale Żydów i niektórych Polaków (między nimi był Stefan Jędrychowski i Jerzy Putrament) organizują wiece, na których podejmuje się rezolucje o przyjęciu Litwy, Łotwy i Estonii do “wielkiej bratniej rodziny Kraju Rad”. “Ojciec narodów” tow. Józef Stalin naturalnie takim “prośbom” nie odmówił. Wilno ponownie zmienia władców. Trzeba przyznać: pierwsze chwile “wiekopomnych zmian” dają pewną ulgę ludności polskiej. Znowu stajemy się pełnoprawnymi obywatelami. Nasza rodzina też odczuła te dobrodziejstwa. Ojciec, pracujący sezonowo jako pomocnik zduna w Dyrekcji Kolei Litewskich na Wielkiej Pohulance, zostaje przyjęty do stałej pracy w księgowości (znał doskonale język rosyjski, który zaczyna dominować, litewski nie jest już jedynym urzędowym językiem).
Nasza szkoła po wakacjach przechodzi następną reorganizację. Staje się “dziesięciolatką”. Nasza klasa jest teraz VII, nazwa oficjalna szkoły: V Vilniaus Viduriné Mokykla. Wychowawczynią zostaje Polka, p. Aurelia Nagurska. Mamy nadal 4 języki, ale zamiast łaciny wchodzi jęz. rosyjski. Nowego przedmiotu “Konstytucja ZSRR” uczy Litwin, po polsku. Dochodzą nowe przedmioty: fizyka, rysunek, muzyka i śpiew, zlikwidowano natomiast religię. Nieznaczna część nauczycieli Litwinów odchodzi, pozostali radykalnie się zmieniają, zaczynają służyć nowemu porządkowi socjalistycznemu. Bardzo szybko między nami – uczniami a ciałem pedagogicznym nawiązuje się milczący układ: pozorowanego przyjmowania nowych doktryn, bez jakiegokolwiek czynniejszego angażowania się. Oni i my recytujemy narzucone treści bez ich przyjmowania. Poza szkołą, kiedy spotykamy się w kościołach, w domach prywatnych wymieniamy tylko znaczące, porozumiewawcze spojrzenia, mające wielką wymowę “trwania przy swoim”. Wród grona pedagogicznego znalazł się wybitny biolog Jan Dembowski, późniejszy prof. biologii na Łódzkim Uniwersytecie, pierwszy prezes PAN (1951-56) oraz marszałek Sejmu PRL w latach 1952-56.
Był on zaangażowanym propagatorem teorii Darwina, a więc doceniany przez ówczesne władze oświatowe Wilna. W naszej szkole organizował wystawy na temat “Pochodzenia człowieka”, o ironio, w dawnej szkolnej kaplicy. Trzeba obiektywnie stwierdzić: Jan Dembowski reprezentował wysoki poziom naukowy i wszechstronną wiedzę z zakresu biologii. Umiał zajmująco opowiadać, nawet o tak prozaicznych stworzeniach jak dżdżownice lub inne niepozorne drobne żyjątka. Miałem u niego przez wszystkie okresy ocenę “dobrą”. Bardzo lubiłem jego wykłady i ceniłem jego ogromną wiedzę, co nie wpływało na mój negatywny stosunek do ideologii materialistycznej.
Historii ZSRR, a właściwie Rosji, uczyła młoda Polka, absolwentka USB (niestety, już jej nazwiska nie pamiętam). Pani profesor pożyczyła ode mnie rosyjski szkolny podręcznik historii Rosji, który dostałem z kolei od mieszkającego u nas politruka Iwanienki. Była to niezmiernie ciekawa postać – Ukrainiec, sierota, w okresie głodu na Ukrainie (stalinowska kolektywizacja) był w bandzie tzw., “bezprizornych” (bezdomnych dzieci włóczęgów) stanowiących poważny problem społeczny Kraju Rad w latach 30-tych. Został on reedukowany i wyszkolony na oficera politycznego, o bardzo uproszczonym systemie mylenia “Nasz mądry wódz i ojciec narodu Józef Stalin, geniusz wszech czasów, w ostatecznoci doprowadzi nas do zapanowania ustroju komunistycznego na całym świecie”, “Gdzie dwóch złodziei się bije, tam trzeci – uczciwy wygrywa”. Złodzieje to – Anglia i jej sojusznicy oraz Niemcy z Japonią, po prostu kapitaliści, a tym uczciwym był ZSRR – kraj dobrobytu i szczęśliwości.
Jako człowiek był jednak bardzo uczynny i uczciwy i w gruncie rzeczy dobroduszny. Lubił siadywać w niewyszukanej pozie na progu kuchni i gawędził z nami o wszystkim, na końcu snując swoją polityczną wizję świata.
Okres sowieckiego panowania w Republice Litewskiej charakteryzował się niezliczonymi świętami. Na święto rocznicy Rewolucji Październikowej na placu Łukiskim zorganizowano imponującą defiladę. Poza zakładami pracy spędzono tutaj wszystkie szkoły średnie, między innymi i naszą. Maszerowaliśmy wg sowieckiej musztry “na baczność, z rękoma przy tułowiu”. Spiker z głośników zapowiadał nadchodzące kolumny i wykrzykując odpowiednie hasło oczekiwał od maszerujących gromkiego: “Ura! Ura! Ura!”. Nasza kolumna przemaszerowała nie wydając żadnego okrzyku, w głębokim milczeniu. Przypuszczam, komunistyczni dostojnicy na trybunie zrozumieli wymowę tego milczenia. Być może taki i podobne przypadki, jak też cała postawa moich rodaków przyśpieszyły zbrodnicze wysiedlenie niepokornego i niepożądanego elementu w głąb Rosji. Ale zanim nadeszła realizacja tego procederu, świętowaliśmy i świętowaliśmy, aż do znudzenia…
W czerwcu 1941 r. rozpoczęły się masowe wywózki w głąb Rosji. Szybko zorientowalimy się, kto jest podmiotem tej akcji: byli zawodowi wojskowi, policjanci, leśnicy, nauczyciele, dawna polska administracja, znani działacze i inni, którzy “zagrażali komunizmowi”. Dokonywano tego głównie w nocy, przy ograniczonym czasie na zabranie niezbędnych rzeczy. Nasza rodzina również przygotowuje odpowiednie toboły, aby nie być zaskoczoną nagłym podjazdem znanej ciężarówki. Moje osobiste oczekiwania na wyjazd mącił niepokój: co będzie z poprawką z języka litewskiego, z którego w końcowym świadectwie VII kl. otrzymałem ocenę niedostateczną.
Niemiecka okupacja
Niedziela, 22 czerwca 1941 r. Po powrocie z kościoła św. Katarzyny, gdzie spotykała się licznie młodzież wileńska, zauważamy kłęby dymu, błyski i nurkujące samoloty nad miastem. Z radia londyńskiego BBC, które słuchaliśmy regularnie, dowiadujemy się o napaści Niemiec na ZSRR. Już 24 czerwca do Wilna wkraczają doborowe oddziały niemieckie. I tu kłamliwa propaganda niemiecka tym razem częściowo ma rację, podając, iż Niemcy uratowali Polaków przed wywózką do ZSRR. O, ironio !
To już po raz trzeci nasze miasto zmieniło swoich władców i okupantów. Za każdym jednak razem była to początkowo ulga w stosunku do represji poprzednich ciemiężycieli.
Po wejściu pierwszych zmotoryzowanych oddziałów niemieckich do Wilna na ulicach pokazali się Litwini w mundurach litewskiej armii sprzed 15.06.40 r. Byli pewni odzyskania przez Litwę niepodległości. Zwycięska i zadufana w swej potędze Rzesza niemiecka szybko wybiła im z głowy te mniemania. Wprawdzie później uzyskali oni jakąśnamiastkę władzy: obsada części administracji, litewskš saugumę, utworzenie Lietuvos Vietiné Rinktiné (LVR), ale nie była to wolna, niepodległa Litwa, a raczej niechwalebna kolaboracja z faszystowskimi Niemcami. Mimo służalczości znacznej części Litwinów wobec Niemców, traktowali oni ich z lekceważeniem i dużą rezerwą. A waśnie polsko-litewskie były przez Niemców skrzętnie wykorzystywane.
Po wakacjach dowiadujemy się o zamknięciu wszystkich średnich szkół polskich. Niektórzy, głównie dziewczęta, decydują się na szkołę białoruską. Ja, za namową naszego sąsiada p. Orłowskiego (daw. zbrojmistrza 4. Pułku Ułanów), 19 listopada 1941 r. podejmuję naukę zawodu w samochodowym warsztacie braci Juchniewiczów przy ul. Wiłkomierskiej. Wkrótce warsztat zostaje przejęty przez niemiecką firmę Heinrich Tobatzsch, która z kolei podlega H.K.P (Heeres Kraftfahzeug Park).
Praca była uciążliwa, po 10 godzin dziennie, płaca – groszowa. W 1942 r. dostawałem 0,36 RM za godzinę, dniówka – 3,60 RM, ale praca ta chroniła mnie przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. W roku dostawało się tylko 6 dni urlopu. Kiedy wychodziłem w tym czasie do miasta, dopiero wówczas odczuwałem, jak mocno jestem uwiązany, od świtu do zmroku, w warsztacie. Wytchnieniem w pracy była półgodzinna przerwa śniadaniowa, w czasie której mogliśmy sobie porozmawiać, pożartować, a nawet, kiedy nie było majstrów niemieckich, pojeździć na podwórzu wyremontowanymi samochodami. Raz zdarzył się przypadek trafienia do naszego warsztatu polskiej tankietki, którą również testowaliśmy. O mały włos, a poważnie uszkodzilibyśmy stojące na podwórzu wyremontowane samochody. Jazda tankietką nie była taka prosta – zamiast kierownicy były drążki do hamowania, wymagające dużego wyczucia, a pole manewru było znacznie ograniczone. Drobne uszkodzenia szybko usunęliśmy, zanim wrócili ze śniadania Niemcy.
Po przyjściu z pracy byłem tak zmęczony, że nie miałem już sił na naukę. A duża część moich kolegów uczyła się na tajnych kompletach. W 1943 r. nawiązałem kontakt z moim kolegą z czasów harcerskich Aleksandrem Kossarskim, który wciągnął mnie w robotę konspiracyjną: dostarczałem jemu okresowe meldunki o liczbie remontowanych samochodów, szkice rozmieszczenia pomieszczeń warsztatowych, ich wyposażenia i inne informacje, które potrzebował wywiad Armii Krajowej. W listopadzie zostałem skierowany na kurs przy dawnej Szkole Technicznej na Holendernii, który trwał 4 miesiące. Z kursu już nie wróciłem do pracy. Wykorzystałem okres egzaminów do opuszczenia Wilna, aby udać się do lasu, do naszej partyzantki – Armii Krajowej.
Walka zbrojna
Front zbliżał się. Okolice wokół Wilna od marca 1944 r. były już w znacznej mierze objęte działaniami naszej partyzantki. Litewski generał Povilas Plechavićius obiecał Niemcom oczyszczenie terenów Wileńszczyzny od tego działania. Próby rozmów z nim naszego kierownictwa nie dały rezultatu. Generał żądał kategorycznego opuszczenia terenów Wileńszczyzny przez AK. Ludność tych terenów była nękana, poza kontrybucjami okupanta niemieckiego, które realizowała litewska administracja, przez liczne oddziały partyzantki sowieckiej, zorganizowane grupy żydowskie, ukrywające się po likwidacji wileńskiego getta w Puszczy Rudnickiej, a nawet przez zwykłe bandy rabunkowe. Sytuację należało opanować. Nasze oddziały starały się skutecznie temu zaradzić…
Moje wyjście z domu nie obyło się bez protestów i łez Mamy, ale, korzystając z nieobecności Ojca, pożegnałem się z całą resztą rodziny i twardo ruszyłem z moim szkolnym kolegą Zdziśkiem do oddziału. Trafiłem do Oddziału Rozpoznawczego Komendanta Okręgu (OR KO) dowodzonego przez por. “Groma”, który miał ochraniać komendanta Okręgu “generała Wilka”. Był to oddział kawalerii, a więc przechodzilimy twardą szkołę jazdy i podstawowe szkolenie strzeleckie. Nasz Oddział powstał po znanej bitwie pod Murowaną Oszmianką, gdzie rozbrojono i rozmundurowano żołnierzy gen. Plechavićiusa. Dostaliśmy ich mundury i broń. Nasz Oddział nosił barwy 13. Pułku Ułanów z Nowej Wilejki. Kiedy przybyłem do Oddziału liczył on zaledwie 20 żołnierzy. Wyruszając z Dziewieniszek, naszego stałego miejsca postoju, było już nas ponad 120 – dwa plutony kawalerii, pluton kolarzy, 1 działko ppanc. zdobyte na szosie w dniu 3 lipca 44 r. oraz samochód ciężarowy na holz-gaz i 3 motocykle (w tym jeden z przyczepą). Niestety, nie zdobyliśmy Wilna, jak zakładał plan operacji “Ostra Brama” w ramach akcji “Burza”. Niemcy stawiali silny opór i dopiero 13 lipca 44 r. Wilno zostało uwolnione z niemieckiej okupacji. Były jeszcze rozmowy naszego ” generała Wilka” (płk. Aleksander Krzyżanowski) z dowództwem sowieckim, mówiono nawet o utworzeniu dwóch dywizji i brygady kawalerii z naszych oddziałów, ale w końcu skończyło się na rozbrojeniu i osadzeniu większości nas w obozie w Miednikach.
Miedniki – Kaługa
Od 17 lipca 1944 r. rozpoczęło się rozbrajanie żołnierzy AK. Osadzono nas w Miednikach Królewskich. Trudno jest dzisiaj określić, ilu nas zostało tu osadzonych. Być może w archiwach sowieckich można by się doszukać dokładnej liczby, choć raczej jest to wątpliwe – nie dokonywano szczegółowej ewidencji. Orientacyjnie podaje się, że mogło być od 4 do 6 tys. osób. Warunki przetrzymywania tak wielkiej liczby ludzi były skandaliczne – brak wody, właściwych latryn, pomieszczeń do najprymitywniejszego przebywania ludzkich istot (większoć wegetowała pod niebem na gołej ziemi). Postępowanie władz sowieckich było mało zrozumiałe i niekonsekwentne. Próbowano agitować za dobrowolnym wstąpieniem do armii gen. Berlinga, a później traktowano nas jako obywateli sowieckich. Przez tydzień wieziono potem do Kaługi, w warunkach gorszych niż jeńców wojennych, a po przywiezieniu witano z orkiestrą, umundurowano w nowiutkie sorty Armii Czerwonej. Nawet sowiecka kadra była zdumiona tym wyjątkowym traktowaniem. Najciekawsza była ich reakcja po odmowie złożenia sowieckiej przysięgi wojskowej w 361 zapasowym pułku piechoty, do którego zostalimy w Kałudze wcieleni. W końcu przebrano nas w stare łachy i wywieziono do prac leśnych pod Moskwę. Zachowano jednak wszelkie atrybuty jednostki wojskowej (poczta polowa, normy wyżywienia, struktura organizacyjna: bataliony, kompanie, plutony z sowiecką kadrę wojskową). Prawdziwa sowiecka sofistyka. Moje osobiste przeżycia na zesłaniu w Rosji zawarłem w obszernych wspomnieniach, które przygotowuję do druku. Tu tylko o tym wzmiankuję, aby zamknąć opis losu jednego z bardzo wielu wilnian o podobnym wojennym życiorysie.
W styczniu 1946 roku z transportem byłych wileńskich akowców wróciłem do Polski. Osiedliłem się w Gorzowie Wlkp., odnalazłem ekspatriowaną z Wilna rodzinę. Pracowałem w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, kontynuowałem naukę. Ukończyłem Wyższą Szkołę Ekonomiczną. 35 lat pracowałem jako nauczyciel w szkolnictwie, potem jako wizytator szkół średnich w Kuratorium Oświaty i Wychowania w Gorzowie Wlkp. Od 1987 roku jestem na emeryturze.
Wspomnienia Kazimiery Paradowskiej - łączniczki II Brygady Wileńskiej, przyjaciółki Pani Marii Fieldorf-Czarskiej, która po powrocie z obozu w Kałudze w październiku 1944 roku została aresztowana i osadzona w więzieniu na Łukiszkach za przynależność do Wileńskiego A.K.
Urodziła się 26 stycznia 1923 roku, “oczywiście” w Wilnie. Mama Wiktoria ze Sztejnwaldów i tata Antoni, wywodzący swój ród z zaściankowej szlachty litewskiej, też się “oczywiście” urodzili w Wilnie… – Wilno to moja ojczyzna, moje największe szczęście – mówi z przekonaniem pani Kazimiera. – Wilno i Mejszagoła – dodaje po chwili namysłu, a mnie natychmiast przypomina się piękny wiersz Wiesława Szymańskiego “Pożegnanie Wilna”: “Opuściły skrzydła anioły, piąta rano – zimno i deszcz, Katedralny Plac wyludniony skośnooki zamiata cieć. Nasze ślady wrzuci do kosza, krople zmyją modlitwy szept, może zdąży ulecieć w niebiosa naszych pragnień tłumiona pieśń? W sercu dzwoni dzwon Mejszagoły, dłoń pamięta przyjaźni gest. Słyszysz? – Adam z pomnika nas woła. Słyszysz – i wyjechać stąd chcesz? Miasto płacze? – przyjacielu – to złuda, kaprys nieba – ot figiel gwiazd. To nie miasta płaczą po ludziach, ale ludzie tęsknią do miast”… Zmarła 26 października 2010 roku.
Była pełna życia, radości i pogody ducha.
Jej maksymą przez długie lata było słynne powiedzonko – „ nie bierz do głowy”.
Jednocześnie była człowiekiem niezłomnych zasad. Nie uznawała półprawd i „chodzenia na skróty” czy to moralne, emocjonalne, czy w relacjach międzyludzkich, czy w życiu zawodowym.
Kochała ludzi i zawsze chciała mieć ich jak najwięcej wokół siebie. Cieszy się zapewne dziś, że tyle Was tu jest!
Była pełna poświęcenia dla innych; nic nie było dla niej zbyt trudne kiedy ktoś potrzebował Jej wsparcia.
Zostanie Jej system wartości, Jej sposób patrzenia na świat, Jej milość do Polski – wolnej, uczciwej i prawej.
Witajcie na Litwie – w kraju samobójców, emigrantów, sadystów i psychopatów!
Sveiki atvykę į Lietuva - savižudybių šalyje, imigrantai, sadists, psichopatai!
Welcome to Lithuania - in the country of suicides, immigrants, sadists, psychopats!
Litwa to, nasz północny sąsiad, a poprzez historię, nasz wieloseteletni sojusznik. przeżywający obecnie ogromne kłopoty. Ten niewielki kraj, zwłaszcza pod względem liczby ludności przeżywa szereg plag społecznych, które każą z troską patrzeć na jego przyszłość. Litwa przoduje w Unii Europejskiej pod względem liczby samobójców, liczby rozwodów, dokonywanych aborcji. Jakby tego było trudności ekonomiczne powodują, że młodzi Litwini masowo wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu pracy.
Wcale sie z tego nie cieszę. Daleki jestem od uczucia określanego w języku niemieckim Schadenfreude. Jednak jak się nie wiedzie, to trzeba znaleźć winnego. Tym winnym jest oczywiście Polska i mniejszość polska, która odpowiada za wszystkie wymienione plagi społeczne. To już tradycja litewska, ugruntowana w czasach Litwy kowieńskiej, a potem w okresie okupacji niemieckiej, która przybrała makabryczną postać, czyli masowego mordowania przez Litwinów obywateli narodowości polskiej i żydowskiej.
Nie chcę mieszać bezposrednio historii we współczesność. Trudno jednak od niej abstrahować, tym bardziej że w ostatnich latach, miesiącach i tygodniach dochodzi do nasilenia prześladowań mniejszości polskiej na Litwie ze strony litewskiego aparatu państwowego, samorządowego i medialnego. Nie ma mowy oczywiście o powtórce z „Ponar”, czy „Święcian”. Prześladowania litewskie mają bardziej „cywilizowany” i wyrafinowany charakter, obejmując sfery wrażliwe, Najbardziej dotkliwe dla Polaków jest dyskryminacja ekonomiczna (państwo litewskie nie szanując prawa własności, ociąga się ze zwrotem zagrabionych Polakom przez Sowietów nieruchomości, zwlaszcza ziemi, chojnie ją rozdając Litwinom). Niemniej dotkliwe, a napewno bardzo uciążliwe są prześladowaniana polu oświaty. polegające na stopniowym degradowaniu roli szkoly polskiej w sytemie oświaty państwa litewskiego: zdjęcie polskiego z matury; litwinizacja wybranych przedmiotów, zakaz używania języka polskiego w dokumentacji szkolnej, a nawet podczas posiedzeń rady pedagogicznej – to kuriozalne, że polscy nauczyciele muszą prowadzić obrady w jezyku dla siebie obcym).
Być moze najbardziej dotkliwym przejawem litewskiej dyskryminacji jest uderzanie w najbardziej czuły element społeczeństwa, to jest w dzieci i młodzież. W swoich działaniach litewscy kulturtraegerzy sięgają po wypróbowane bolszewickie metody. Jak zohydzić polskość dziecku? Sowieci, przypomnę młodszym internautom, dokonywali „linczu” dziecka przed całą klasą lub szkołą, pozbawiająć syna lub córkę wroga narodu prawa do noszenia odznaki pionierskie, zohydzając jednocześnie rodzica przed całą szkolną (klasową) społecznościąj. Świetnie to zostało pokazane w rosyjskim serialu „Dzieci Arbatu” (na podstawie powieści A. Rybakowa), w którym, niestety, matka takiego sponiewieranego dziecka, popełnia w akcie rozpaczy samobójstwo.
W ostatnich miesiącach miały miejsce trzy zdarzenia, któe można zakwalifikować do tej kategorii.
29 marca br część naszych uczniów klas drugich gimnazjalnych Gimnazjum z polskim jezykiem nauczania w Solecznikach, poszło do sąsiedniej litewskiej szkoły. Uczniowie z litewskiej szkoły poszli do polskiej. Miał być to żart, swoista zamiana miejsc.Z kolei do naszej szkoły przyszli bardzo sympatyczni uczniowie z Tysiąclecia Litwy, chętnie pracowali i nie zwagarowali nawet z ostatnich lekcji, czyli języka polskiego. Lekcja zakończyła się tłumaczeniem w grupach wiersza Czesława Miłosza – noblisty „obojga narodów”. Na lekcji panowała twórcza i przyjazna atmosfera, bo uczniowie pomagali sobie nawzajem, jedni tłumaczyli niuanse językowe metafor Czesława Miłosza, inni pomagali dobrać odpowiedni wyraz i zwrot litewski. Uczniowie tak zaangażowali się do pracy, że zapomnieli, że byli filmowani. Teraz sobie na marginesie tak się zastanawiam, czy to filmowanie kamerą było z własnej inicjatywy gości, czy też na „specjalne zamówienie”. Tymczasem po lekcjach nasi uczniowie klasy GII wrócili do swojej szkoły. Byli tak podekscytowani „wymianą”, że nie czekając jutra, chcieli podzielić się wrażeniami z koleżankami i kolegami. Zaczęli od tego, że zapytali nauczycielkę, co znaczy słowo „Lach”. „Lach — dawna wschodnia nazwa Polaków, Turcy nazywali Polskę „Lechistan” — usłyszeli w odpowiedzi. „Nie! – chórem zaprzeczyli uczniowie – nam w Gimnazjum Tysiąclecia Litwy nauczyciel historii wytłumaczył, że wyraz »lachi« pochodzi od wyrazu »łachudra« i napisał ten wyraz na tablicy”. Kontynuując lekcję wychowania obywatelskiego, historyk zapytał, kto z uczniów wybiera się w przyszłości na studia do Polski. Kilka osób podniosło rękę. „To nie wracajcie do Litwy! – oburzył się pan i pokazał świnię na gablocie. – To są Polacy”. Uczniowie byli bardzo oburzeni i dotknięci takim traktowaniem. Wyjeżdżają na zawody sportowe, biorą udział w różnych konkursach i olimpiadach przedmiotowych w rejonie i w Litwie, odnoszą zwycięstwa i cierpią porażki, lecz ani razu nie zetknęli się z tak obraźliwym traktowaniem człowieka innej narodowości. A historyk, podejrzewam niechcący, obok uczucia ubliżenia godności ludzkiej pobudził poczucie godności narodowej i reakcję obronną. Pewnie nie byli zbyt dyplomatyczni, lecz nie uciekli z lekcji, nie obrażali innych narodowości, tylko stanęli w obronie własnej godności, więc spontanicznie napisali na kartce A4 napis w obronie polskości i wręczyli nauczycielowi. Historyk przyjął kartkę, „wzruszył się”, powiedział, że rozumie, iż ten temat jest dla uczniów bolesny i współczuł polskim dzieciom, powiedział, że żałuje uczniów polskiej szkoły, bo tylko „po pijanemu” rodzice mogli oddać dziecko do polskiej szkoły.
/ z relacji Lilia Kutysz wychowawczyni klasy GIIa Gimnazjum im.Jana Śniadeckiego
Inne zdarzenie
Na wyjatkowo polakożerczym litewskim portalu Delfi pojawił się w tym roku tekst, którego autor twierdził, że polskie przedszkola w rejonie solecznickim wychowują Hitlerjugend („Tam dziś wychowują „Hitlerjugend”, od przedszkola dzieci nie uczą języka (litewskiego), niczego nie wiedzą one o tym kraju, o Litwie, mimo że tu się urodziły i wychowały”) oraz że „te szkoły (polskie – prz) są rozsadnikami antypaństwowego elementu i wylęgarnią piątej kolumny”. Słowa te wypowiedział nie jakis menel spod budki z piwem, a dyrektor litewskiego gimnazjum w Ejszyszkach Vytautas Dailydka. Zaapelował też do władz, żeby Polakami na Wileńszczyźnie zajął się też Urząd Bezpieczeństwa Państwa. W tym samym duchu zabrał głos nauczyciel historii litewskiej Szkoły Tysiąclecia w Solecznikach, Arturas Andriusaitis, który też jest członkiem znanej ze swojej antypolskości „Vilniji” - Nie będę owijał w bawełnę, że wychowujemy antypaństwowy element. Te szkoły (polskie – przyp. red.) są rozsadnikami antypaństwowego elementu i wylęgarnią piątej kolumny – oświadczył z kolei.
W ubiegłym roku także w Solecznikach miały miejsce inne niemniej haniebne działania litewskich szowinistów.
Polska gazeta na Litwie „Kurier Wileński” donosiła:
W wileńskim Ratuszu na Starym Mieście, odbyła się konferencja, poświęcona „90. rocznicy podpisania i złamania Umowy Suwalskiej”. Litewscy narodowcy wzywali na nim Polaków do pokajania się za „okupację Wileńszczyzny” i „chorą osobowość Piłsudskiego”. Wystąpili na niej : profesor Antanas Tyla, europarlamentarzysta profesor Vytautas Landsbergis, poseł na Sejm RL Gintaras Songaila oraz prezes Stowarzyszenia „Vilnija”, współpracownik Ministerstwa Oświaty RL dr Kazimieras Garšva. Organizattorami konferencji konferencji blisko powiązani z „Vilniją” „byli: Ministerstwo Ochrony Kraju RL, Ministerstwo Oświaty RL, Ministerstwo Kultury RL, Samorząd miasta Wilna, „Sąjudis” Litwy i Stowarzyszenie „Vilnija”. Sama konferencja w minimalnym stopniu dotyczyła Umowy Suwalskiej, o której mówiono, że została przez Polskę złamana – większość czasu poświęcono tzw. „okupacji” Wileńszczyzny przez Polskę w latach 1920-1939, co też zapowiadał plakat przed wejściem do sali głównej w Ratuszu, która pękała w szwach od ludzi w różnym wieku, wśród których sporą część stanowiła młodzież. Po drodze do sali mogli też obejrzeć wystawę poświęconą bitwie pod Szyrwintami i Giedrojciami.
Najpierw profesor Antanas Tyla przeczytał referat „Zagarnięcie Wileńszczyzny przy złamaniu Umowy Suwalskiej”, w którym pokrótce opisał ogłoszenie przez Litwę niepodległości i problemy z jej utrzymaniem, skupiając się na polskiej agresji i pomijając kwestię współpracy litewsko-bolszewickiej, o której na konferencji nie padło ani jedno słowo. Poczas tej konferencji dozło do wyjatkowo haniebnego zdarzenia. Dyrektor Gimnazjum Tysiąclecia Litwy w Solecznikach, Vidmantas Zilius, zaprosił na scenę trzy zwyciężczynie konkursu na wypracowanie na temat „Skutki polskiej okupacji dla Litwy Wschodniej”, zorganizowanego wśród uczniów Gimnazjum: Erykę Kwiatkowską, Krystynę Mackiewicz i laureatkę pierwszego miejsca, Katarzynę Andruszkiewicz, która przeczytała swoje wypracowanie zebranym. Laureatki zostały nagrodzone upominkami, ufundowanymi przez Stowarzyszenie „Vilnija”.
A zatem litewskim szowinistom nie wystarczy już antypolska propaganda medialna, nie wystarcza gnębienie i nękanie zwykłych ludzi. Do swych niecnych celów postanowili sięgnąć po … polską młodzież, wkładając im w usta treści, szkalujące polskość. To metoda godna średniowiecznych Mongołów, a potem Tatarów i Turków, porywających dzieci i tworzących z nich oddziały janczarów. Czy to akt litewskiej desperacji w obliczu niepowodzenia dotychczasowych metod? Nie warto się nad tym głębiej zastanawiać. Faktem jest, że litewscy szowiniści nie cofają się przed użyciem w swojej walce o litwinizację „polskich” rejonów, przed najbardziej podłymi metodami. Pragnę zauważyć, że nie autorami tych psychopatycznych i sadystycznych działań są litewscy nauczyciele, litewscy politycy, litewscy urzędnicy. To dowód na wyjatkową degenerację litewskiej inteligencji. Coś takiego dzieje się nie w jakimś bantustanie, ale w państwie będącym członkiem UE. Nie wyobrażam sobie, aby podobni zdegenerowani osobnicy, będący nauczycielami, mogli wykonywać obowiązki pedagogiczne na przykład w Polsce, albo w innym kraju UE, tymczasem na Litwie nie tylko pracują, ale podpierając się swoją funkcją, głoszą nienawiść, uciekają się do sadystycznych praktyk.
Wnioski pozostawiam szanownym internautom. W następnym tekscie przedstawię 15 powodów, dla których nie warto jeździć na Litwę, choć w świetle tych zdarzeń, wydaje się to zrozumiałe samo przez się.
Może stosowną karą dla tych sadystów, byłoby wywieszanie w Internecie ich zdjęć oraz adresów, a następnie wzorem Bareji, odmawianie obsługiwania tych sadystów, przynajmniej w Polsce. Mówię to oczywiście pół żartem, pół serio. Niemniej jednak należy dać podobnym psychopatom stanowczy odpór.
Gdyby prześwietlić każdego z tych sadystów wyżywających się na polskich dzieciach i polskiej młodzieży, być może okazałoby się, że są to wnuki i prawnuki, litewskich szaulisów, którzy tak niechlubnie zapisali sie podczas II wojny światowej.
Filmy o Wilnie, otwarcie wystawy fotograficznej "Powroty Miłosza" Romualda Mieczkowskiego i koncert Eweliny Saszenko - reprezentantki Litwy na Eurowizji. Zapraszamy na imprezę o litewskim klimacie.
Na Festiwal Wilno zaprasza Edward Jasiński z Instytutu Środkowo - Wschodniego.
20 listopada 2011 od 10 do 20 w Gmachu Stowarzyszenia Wspólnota Polska, Krakowskie Przedmieście 64 Warszawa
Z Edwardem Jasińskim, który pochodzi z Kresów Wschodnich rozmawia Katarzyna Adamiak-Sroczyńska.
Film dokumenalny Aliny Czeniakowskiej. scenariusz, realizacja, komentarz: Alina Czerniakowska
zdjęcia: Henryk Kucharski, Grzegorz Torzecki
montaż: Hanna Kłoskowska http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=8u1SkfnUPps
Opis:
Jakiż Polak nie zna nazwisk związanych z Wilnem - Józefa Piłsudskiego, Jana Chodkiewicza, Adama Mickiewicza, Piotra Skargi, Juliusza Słowackiego, czy Józefa Mackiewicza. Film pozwala przypomnieć współczesnemu widzowi to wszystko na co składało się przedwojenne Wilno - wielonarodowość i wielokulturowość, zabytki i wielkie postacie wileńskiego życia. Czas, który przeminął wraz z I okupacją sowiecką.
Na zdjęciu obraz Matki Bożej Ostrobramskiej namalowany akrylem na desce olchowej, w koronie kamienie półszlachetne - głównie turkusy przez autora artykułu - Ryszarda Szilera. Więcej: http://wp.me/p1sZud-3Q6
WILNO
To jedno ze szczególnych miejsc porzuconych przez naszą zbiorową pamięć i poniekąd naszą wyobraźnię . Miejsc, od których odwracamy się plecami już od blisko siedemdziesięciu lat.
Tam w perspektywie oddalenia, ponad naszym zapomnieniem nieodmiennie od wieków , jakby na przekór historii, góruje Ostra Brama , ze Złotą Panną pochyloną w serdecznym zamyśleniu nad nami wszystkimi i szczególnie nad swoim miastem.
To w tym miejscu Mater Misericordiae, jak na obrazie Piotra Stachiewicza „ Modlitwa pielgrzyma” wsłuchuje się bez odrazy w nasze odwieczne prośby. Tuli nas do siebie i oddaje swemu Synowi.
Ciągle Ta sama…Ta, do której zwracał się ,nie tak dawno zresztą ,wielki poeta polski zapomniany dziś przez nas prawie tak samo jak i Wilno :
Maryjo, Bogarodzico,
Matko cierpiących nędzarzy,
Co nad Jagiełłów stolicą
W bramie stanęłaś na straży!
Spojrzyj na tłumy skruszone,
Co klęczą u stóp tej bramy:
Matko! Pod Twoją obronę
Z pokorą się uciekamy…
Człowiek , który to napisał leży teraz w cmentarnej ziemi Rossy i nadal modli się za nas pozostawionymi przez siebie strofami, których, dodajmy, nikt już prawie nie chce czytać . Co , powiedzmy sobie szczerze, bierze się stąd, że szkoła polska od lat uporczywie nie chce pamiętać o Ludwiku Kondratowiczu – Syrokomli.
Okazuje się , że po czasie wielkiego wynarodowienia Polaków, można zapomnieć prawie o wszystkim, w tym nawet o znaczeniu Wilna dla naszej kultury, nie sposób jednak zapomnieć o Pani Ostrobramskiej, zawsze w jakiś sposób obecnej w polskiej świadomości.
Bo Ją to przede wszystkim zabrali w swoich sercach, uważając za największy swój skarb, tułający się od 1945 roku wilnianie i przekazali go nam w rozlicznych kopiach, na przekór wszystkiemu, co się wydarzało .
O Wilnie pisano przez całe wieki, właściwie od chwili jego powstania.
Zachwycano się jego położeniem i zabytkami. Ze wzruszeniem wspominano znaczących dla Polski ludzi z nim związanych , jak też i wydarzenia historyczne, których było świadkiem. Ślady tych poczynań można znaleźć wszędzie od literatury pięknej po publicystykę . Od chociażby „Wilna” Jerzego Remera w znaczącej serii „Cudów Polski”, po resztki tych działań przedstawionych chociażby w „Małym leksykonie wileńskiej Rossy” prezentowanym przez Wydawnictwo Polskie w Wilnie w 1998 roku, więc każdy może po nie sięgnąć.
Rzecz jednak nie w ilości wydawnictw , a w zainteresowaniu tematem. W tym, że dla współczesnego Polaka, a dla młodzieży szczególnie, wychowanej bez mocnego poczucia przynależności historycznej i jedności ze światem swoich dziadków, Wilno staje się coraz bardziej miejscem egzotycznym, takim jak Lwów ,Grodno czy Łuck. W najlepszym wypadku jednym z pojęć kwitowanych słowami : „Coś tam może i było, ale się skończyło.”
Otóż niekoniecznie, bo przeszłość albo jest w nas, albo nie ma jej wcale.
Naszą tragedią jest teraz to, że poza obecnymi granicami Polski pozostały ważne, jeśli nie największe, polskie osiągnięcia w dziedzinie kultury. Przez wieki bowiem z różnych powodów inwestowaliśmy w rozwój ziem, które leżały na peryferiach kraju. Tu więc pozostały resztki naszej rzeczywistej wielkości, którą koniecznie należy przypominać pro publico bono.
Jej wyznacznikiem są dzisiaj najczęściej tylko zabytki architektury, a to dlatego, że one najdłużej opierają się destrukcyjnej działalności czasu i ludzkiej niegodziwości.
Zniknęło więc wszystko to co ulotne, a rzeczywiście ważne, niestety łącznie z ludźmi; a pozostała pamięć zamknięta w kamieniu. Trochę podobna do malowanego kiedyś akropolu w Atenach, szarego dziś, choć być może szlachetniejszego przez tę właśnie szarość.
Wędrując więc teraz po Wilnie i wyzbywając się niepotrzebnej raczej nostalgii ; bo nie o to tu przecież chodzi do kogo miasto należy , ale co zawiera - zachwyćmy się pięknem, które nasi przodkowie potrafili stworzyć lub inicjować i które, jak chociażby znane nam na co dzień zabytki Krakowa, świadczą dobitnie o naszej przynależności do rodziny wielkich twórców kultury europejskiej. Czego jakby szczególnie ostatnio oduczono naszą młodzież.
Wiec chlubą miasta są głównie kościoły. Tak jak i w całej Polsce. To one znaczą nasze ślady po wszystkich miejscach ziemi. Są też naturalnie na Podolu, Wołyniu , w Koronie i na Litwie. Głównie te siedemnastowieczne , kiedyśmy uwierzyli wreszcie w swoją szczególną wartość, zanim ją zabrał zaraz wiek następny.
Opowiedzmy tu o nich trochę, choć naszym celem nie jest tworzenia tutaj bedekera po Wilnie . W oczy rzuca się głównie barok ( kierunek, który tak mocno odcisnął się w polskiej kulturze, że mimo ciągłego pomniejszania jego roli, trudno ją sobie bez niego wyobrazić ) , więc Katedra, a w niej kaplica św. Kazimierza (C.Tencalla), dekoracja stiukatorska P.Perti`ego, freski Danckersa de Rij i Palloniego „ Otwarcie trumny św. Kazimierza” i „Wskrzeszenie dziewczynki”, a także popiersie biskupa Jerzego Tyszkiewicza.
Następnie kościół Bernardynek z nagrobkiem Krzysztofa Sapiehy.
Potem kościół św. Piotra i Pawła na Antokolu z amboną a także ołtarzami głównym i ołtarzem w transepcie oraz unikatowymi dekoracjami stiukowymi : figuralną P.Perti`ego i ornamentalną J.Galli`ego. Wreszcie kościół św. Teresy według projektu Tencalla no i - Ostra Brama w resztce murów, które kiedyś broniły wrogom dostępu do miasta.
Że miejsce miało z dawna swój niepowtarzalny klimat wynika po części z ujmującego serce krajobrazu . Jedynego i niepowtarzalnego, który zapełnialiśmy przez wieki, tak jak całe Kresy, naszymi marzeniami . Mniej lub bardziej mądrymi.
Trzy góry sterczą nad miastem : pierwsza najniższa, okrągła u podstawy, szpiczasta u szczytu, to Zamkowa, z tą Gedyminową basztą i szczątkami murów( którą teraz uważa się za symbol Republiki Litewskiej – ( R.Sz. )
Druga, oddzielona od niej wąskim korytem Wilejki, wyższa, dość stroma, u góry rozległa i płaska, to Trzykrzyska, zwana tak od trzech krzyży, które tam od wieków stawiano na pamiątkę trzech Franciszkanów, których pogańscy Litwini na tej górze do trzech krzyży przywiązali i zrzucili do Wilejki/…/Trzecia góra , mniejsza znowu nazywa się Bekieszową od Bekiesza przyjaciela króla Stefana Batorego – pisano kiedyś.
Wilno było sercem Litwy i Mekką Korony .
Przykładem choćby album zdjęć ( 1858 – 1915 ) Stanisława Filiberta , gdzie czytamy :
„ Wilno przełomu XIX i XX wieku było miastem o atmosferze dworu ziemiańskiego. Ton nadawała mu drobna szlachta i wywodząca się z tej warstwy miejska inteligencja…”
Ziemianie przez cały wiek poprzedni tutaj się zbierali, kiedy musieli z jakiś powodów porzucić swe siedlisko.
To tu kwitła kultura, którą chciała zabić Rosja. Raz wreszcie i na zawsze, żeby nie drażniła…
Pamiętacie Państwo tę niegdyś popularną podmiejską piosenkę lwowską z lat trzydziestych ubiegłego wieku? Tą , która wiele tłumaczy, chociażby w tej strofie : ” On jest ś Wilna – szyk bon ton„…Cóż, no tak właśnie do niedawna było…
A teraz, co można ważnego powiedzieć o Mieście ?
Chyba to, że po prostu – jest jeszcze. Bliskie chociaż odległe ? Dziwne lecz domowe. Takie samo ja Kraków tylko w obcej ziemi …
Wsłuchajmy się w echa dawnych zachwyceń, które więcej powiedzą niż najnowszy przewodnik, jaki można przecież zawsze przeczytać :
„ Rozrzucone nad brzegami Wilji i Wilejki wśród wyniosłych wzgórz posiada Wilno najpiękniejsze położenie z wszystkich wielkich miast polskich, a zarazem tak wiele zabytków architektury, że czynią one z Wilna prawdziwe muzeum. W harmonijnym skojarzeniu pierwiastków piękna przyrody i sztuki leży niezwykły urok miasta. Lesiste wzgórza, strzeliste wieże i majestatyczne kopuły kościołów ( w liczbie 43 ), parowy i wąwozy obok labiryntu zaułków i ulic starego miasta, pnących się po zboczach wzgórz, oraz koloryt czerwieni dachów, tonących w zieleni ogrodów – oto elementy składające się na swoisty charakter grodu Jagiellonów”
Podaje Encyklopedia Powszechna Gutenberga z 1932 roku. Ten urokliwy klimat, możemy dziś odnaleźć może tylko już w Sandomierzu i Kazimierzu Dolnym.
O tym że nas Wilno pamięta, krzyczą tu kamienie.
Każdy kamień, to pamięć; a oto chyba najważniejszy zbudowany z niego pomnik : kościół św. Anny wzniesiony na jednym z zakoli Wilenki w latach 1495 – 1500.
O kościółku św. Anny nie ma co mówić, każdy wie, że to cacko tak misterne, jakby było relikwiarzem robionym ze złota, a nie budynkiem z cegieł; każdy słyszał, że Napoleon żałował, że go na ręku nie mógł przewieźć do Paryża, każdy widział ( dziś zapytalibyśmy, czy aby naprawdę wie , czy naprawdę widział ? – ( R.Sz. ) na rysunkach i rycinach jego prześliczne okno i te gałązki i włókna ceglane, które je otaczają , rozchodzą się, łączą znowu; w kamieniu nie widzi się piękniejszych gotyckich koronek , w cegle chyba nic równego nie ma na całym świecie. Jest to bujność i elegancja i fantazja kwiecistego gotyku, ale też utrzymana w mierze, tak daleka od hiszpańskiego zbytku i przeładowania, albo od zbytecznej manierowanej cienkości i delikatności, że nic bardziej harmonijnego, nic doskonalszego być nie może. I czemu ta doskonałość nie stała się wzorem , typem, czemu podług niej nie wyrobił się osobny styl gotycki polski ? – pisze i pyta St. Tarnowski we wspomnieniach „Z wakacji” wydanych w Krakowie w 1888 roku.
Polskość była tu, i jest jeszcze, choć biedna i pogardzana przez Polskę po 1945 roku.
Ale ona trwa nadal mimo straszliwych represji sowietów i niechęci Litwinów. Żeby to rozumieć trzeba pamiętać, że przecież według spisu ludności , który władze polskie przeprowadziły w 1919 roku na 128476 mieszkańców Wilno zamieszkiwało: Polaków 56,09 %, Żydów 36,2 %, Rosjan 3,15%, Litwinów 2,26%, Białorusinów 1,38 %, innych 0,92%. Tak było też i wcześniej.
A potem Polaków wywieziono na nieludzką katorgę, a miasto programowo zapomniano.
Chociaż przecież :
Wilno słynęło posiadaniem w katedrze grobu św. Kazimierza, królewicza polskiego, wnuka Jagiełły, obrazem cudownym Matki Bożej Ostrobramskiej i akademią jezuicką, z której utworzono potem za Śniadeckich i kuratorii księcia Adama Czartoryskiego znakomity uniwersytet. W Wilnie zasiadał trybunał Wielkiego Księstwa Litewskiego.– co zauważa Zygmunt Gloger w „Geografii historycznej ziem dawnej Polski”.
Kościół św. Jana! Dawny uniwersytecki, ten sam co z małego Jagiełłowego przebudował i powiększył Batory; ten sam przy którym osadził Jezuitów; ten sam gdzie mieszkał rządził i kazał Skarga./…/ Te mury , które go otaczają to Uniwersytet Wileński,/…/ może najbardziej wzruszający z wileńskich pomników. Więc to tu ? Tu Czacki i książę Adam, tu Śniadeccy i Grodek i Borowski, tu Gołuchowski i ten uczeń tyle od mistrzów większy (!) tu na tym dziedzińcu może młodzież litewska przyglądała się ciekawie po raz pierwszy „ koronnemu Lelewelowi”, kiedy do niej zajechał. Tu po tych gankach i korytarzach wołali ludzie jedni na drugich niezapomnianymi imionami Zana, Czeczota, Domejki, Odyńca. Tu i Euzebiusz Słowacki i doktor B`ecu i ta ciemna szkolna sala, którą wspomina ich syn i pasierb. I tu nade wszystko Mickiewicz. Tu kolebka polskiej poezji, dla niej nie ma miejsca pamiętniejszego, świętszego niż to! - pisze znów Tarnowski .
Powinniśmy to pamiętać, prawda ?
W końcu , albo jesteśmy spadkobiercami Wielkiej Polski, albo prawie nas nie ma.
Chodzi tu, podkreślmy z całą mocą, nie o restytucję granic, a o przywrócenie pamięci, o co jeśli nie zaniedbamy, to przyszłe pokolenia mogą nam tego zaniedbania nie darować.
Więc znów, choć tylko myślą, wędrujmy za Niemen…, niech się nas nie wstydzą nasi pradziadowie .
Niech naszą pamięć prowadzi obwieszczający zmartwychwstanie wysmukły anioł, z grobu Izy Salmonowiczówny, ten który dobrze wie, gdzie leży serce Marszałka Piłsudskiego i jego matki, i wskaże je nam, bo my przecież nie całkiem już to wiemy. Pomyślmy też, może przez moment, jak daleko nam do tych harcerzy, którzy do końca swego młodego życia trwali przy tym grobie , aż je zgasiły kule sowieckich żołdaków…
Nazywam się Witold Kieżun. Nazwisko się pisze przez „ż” i „n” na końcu, bardzo często jest zmieniane na „Kierzuń”. Urodziłem się bardzo dawno, w roku 1922, w Wilnie.
W czasie okupacji, jeśli chodzi o moją działalność konspiracyjną, byłem żołnierzem w „Baszcie”, Batalionie Sztabowym, w kompanii „Lucjan”, tak to się wtenczas nazywało. To była kompania łączności prowadzona przez znaną obecnie postać, mianowicie reżysera i pisarza Stawińskiego. Kompania została rozbita na początku 1944 roku. Były aresztowania: Dunin-Wąsowicz, Przywecki. Dowódca „Lucjan” uniknął, uciekł. Potem jeszcze Ross był aresztowany. Zostaliśmy uprzedzeni, bo archiwum kompanii wpadło w ręce niemieckie. Kompania się rozleciała zupełnie. Wtenczas nawiązałem kontakt z ówczesnym batalionem „Gustaw”, który tworzył oddział specjalny, dywersyjny, dobrze uzbrojony, którego zadanie miało polegać na zdobywaniu zaopatrzenia, na kradzieży samochodów niemieckich dla potrzeb partyzantki. Potem w ramach zgrupowania „Harnaś”, oddziału specjalnego, przeżyłem całe Powstanie. Oddział zmieniał miejsce postoju. Zaczęliśmy od walki o Pocztę Główną, potem byliśmy na Woli, biliśmy się na Woli, potem biliśmy się na Powiślu, potem w Pałacu Staszica, szczegółowiej to opowiem.
Jeśli chodzi o moje pochodzenie, pochodzę ze środowiska kresowego. Rodzina Gieysztor to są najbliżsi krewni. Profesor Aleksander Gieysztor, Oleś, który niedawno umarł, usiłował ustalić dokładnie chronologię zarówno rodziny Gieysztorów (bardzo dokładnie mu się udało), jak i rodziny Kieżunów (tu były dość duże trudności). Jest spis szlachty litewsko-ruskiej pochowanej na Rossie w Wilnie i tam są takie nazwiska jak Giedroyć, Gieysztor, Kieżun. Między innymi znalazł w dokumencie w języku ruskim w Mińsku, że w czasie bitwy pod Grunwaldem wybił się Vytautas Kieżunas ¬– prawdopodobnie to mój przodek. Już w XVI wieku odnalazł nazwisko Kieżun. Pochodzę ze środowiska szlachty litewsko-ruskiej, która na początku XVI wieku spolonizowała się. To jest to, co opisuje Sienkiewicz w „Potopie”. Kmicic też z tego typu rodziny pochodził. Z tym że polonizacja była wielowiekowa, niesłychanie głęboka, patriotyzm był bardzo daleko posunięty. Dowódcą powstania na Litwie w 1863 roku był Jakub Gieysztor. Brał udział w tym powstaniu mój dziadek, który został zesłany potem na Syberię. Ponieważ był bardzo młody, więc był zesłany na osiedlenie. Po dwudziestu pięciu latach pozwolono mu na osiedlenie się na Kaukazie i tam już umarł. Na Kaukazie urodził się mój ojciec, brat mojego ojca, siostry mojego ojca. Wszyscy wrócili potem do Polski. Pochodzę ze środowiska, którego historia była bardzo skomplikowana, ale które jednocześnie reprezentowało bardzo wysoki poziom patriotyzmu polskiego. Przy czym patriotyzm polski wyglądał tak jak u Mickiewicza, który pisał: „Litwo, ojczyzno moja” po polsku. Pojęcie Litwy u Mickiewicza to było tak, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli: jestem krakowianinem czy Mazowszaninem. To była część wielkiej Rzeczypospolitej Polskiej. Z Wilna przenieśliśmy się. W Wilnie umarł mój ojciec i mój brat. To była wielka tragedia, dlatego że brat umarł na zapalenie ślepej kiszki, dosłownie w ciągu jednego dnia. Mój ojciec praktycznie nie przeżył tego wypadku, wpadł w depresję i parę miesięcy później też umarł. Byliśmy szalenie związani z Wilnem, cała rodzina mieszkała w Wilnie, były tradycje. Ojciec był w Wilnie bardzo popularny, bo był filistrem korporacji „Polonia”. Był zresztą najwyższym mężczyzną w Wilnie, miał metr dziewięćdziesiąt pięć. Pomimo że tam było dużo osób wysokiego wzrostu, był bardzo wysoki. Był znany, był lekarzem.
Na Wileńszczyźnie Polacy są ludnością autochtoniczną i wszędzie wokół Wilna stanowią większość. Litwini, którzy się tam osiedlili po wojnie, zachowują się jak okupanci, traktując autochtoniczną ludność z pogardą. Premier polskiego rządu Donald Tusk, który jak nikt inny powinien znać dobrze wrogi stosunek władz litewskich do mniejszości polskiej na Litwie, kilka dni temu stwierdził (ta wypowiedź została później powtórzona przez ministra Sikorskiego), że „relacje między Polską a Litwą będą tak dobre jak dobre są relacje państwa litewskiego z polską mniejszością”.
Ta wypowiedź premiera Donalda Tuska i ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego o stosunkach polsko-litewskich jest nie na miejscu, jest skandaliczna, żałosna i.....głupia. Tak się polityki nie uprawia. Nawet jak się tak myśli, to się tak nie robi. Większość z nas jest wciąż szokowana niedojrzałością Tuska jako polityka.
61 lat temu - 8 września 1950 roku - w Bejrucie zmarła Hanka Ordonówna, jedna z największych gwiazd przedwojennych scen kabaretowych i teatralnych. Jej szlagiery "Na pierwszy znak" czy "Miłość ci wszystko wybaczy" należą do klasyki polskiej muzyki.
Była piosenkarką, tancerką, aktorką jedną z największych gwiazd przedwojennego polskiego teatru i filmu. Urodziła się w Warszawie, w biednej rodzinie mieszczańskiej, 25 września 1902 roku. Nazywała się Maria Anna Pietruszyńska. Jej prochy sprowadzono z Bejrutu do Polski w maju 1990 roku i spoczęły one w Alei Zasłużonych na Powązkach.
W 1929 r. Hanka Ordonówna była u szczytu swej kariery. Będąc gwiazdą teatru Qui Pro Quo w Warszawie, zaczynała śpiewać tanga i… zakochała się. Jesienią tamtego roku, w teatrze zjawił się pewien młody człowiek, miał ze sobą tekst, który napisał do nieznanej nikomu „hiszpańskiej” piosenki-tanga, i zapragnął go ofiarować, wraz z płytą, swej ukochanej solistce. Ordonce tak bardzo spodobał się zarówno tekst, jak i muzyka, że zdecydowała się włączyć piosenkę do swojego repertuaru. Utwór wykonany wspólnie z grupą wokalną „Chór Dana” odniósł wielki sukces i Ordonówna nagrała go w polskiej wersji. Na etykiecie płyty, pod polskim tytułem „Uliczka w Barcelonie” brakuje jednak nazwisk kompozytorów muzyki i autora słów. Wydawca je pominął i w tym tkwi sedno sprawy. A tym młodym człowiekiem, który w 1929 roku ofiarował słowa piosenki naszej gwieździe, był hrabia Michał Tyszkiewicz. Z młodym hrabią pobrała się niespełna rok później i zaraz po ślubie przyjeżdżają do nieodległych od Wilna Ornian, majętności męża.
„ŻYCIE JEST PRÓBĄ WARTOSCI CZŁOWIECZEJ” taką dedykację złożyła na fotografii mężowi Michałowi osoba bardzo wrażliwa na niedolę bliźniego, znająca i ceniąca wartość serca ludzkiego - Hanka Ordonówna.
Wilno, o czym milczą encyklopedie, było ważną kartą w życiu Hanki Ordonówny. Z tego miasta wyruszyła w ostatnią bohaterską drogę. Lecz zanim to nastąpiło, bywała tam wcześniej, grywała w wileńskich teatrach, m.in. w Wileńskiej „Lutni”. A po ślubie w 1931r. z Michałem Tyszkiewiczem mieli w Wilnie mnóstwo przyjaciół, a jednym z nich był Władysław Łukaszewicz, pseudonim sceniczny "Łukasz". Występował jako "artysta scen wileńskich", nie był wielką gwiazdą, tylko utalentowanym recytatorem. W Majątku Tyszkiewiczów w Ornianach na Wileńszczyźnie w 1935r. spotkała małżeństwo Natalię i Konstantego Ildefons Gałczyńskich. Aresztowana w Warszawie przez hitlerowców jesienią 1939 roku trafia Hanka Ordonówna na Pawiak, skąd wydobywa ją mąż, sprowadzając pieśniarkę do Wilna. Wynajmują mieszkanie przy placu Łukiski, obok kościoła Świętego Jakuba. Recitale - to jedna część artystycznego rozdziału Wilna Hanki Ordonówny.
Drugi wiąże się z teatrem, konkretnie z dwoma spektaklami, które także przeszły do legendy Pohulanki. Najpierw miała miejsce premiera „Pastorałek” Leona Schillera. Określono ją mianem „manifestacji patriotyzmu - głosem powalonej ojczyzny”. Władze (wówczas jeszcze litewskie) niechętnie przyglądały się owym w nadmiarze serwowanym elementom polskim...Potem urzekającą, pełną blasku Hankę Ordonównę wilnianie ujrzeli w lekkiej, pełnej wdzięku komedii Sardou „Madame Sans-Gene”. W 1940 r. Michał Tyszkiewicz zostaje aresztowany przez NKWD. Wkrótce podobny los spotyka jego żonę. Z łagrów uwalnia ich podpisanie paktu Sikorski-Stalin. Taszkient - Aszchabad - Indie - Liban. Uratowała, wywożąc z ZSRR, kilkaset polskich dzieci z deportowanych rodzin.
Na swoim portrecie w owalu w 1949 roku napisała: „Gdy już zabraknie łez trzeba się śmiać! „Poniżej: „Świat pomimo wszystko jest piękny!”.
Nad grobowcem wielkiej artystki na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie jest wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, bo przecież z Wilna wyruszyła Ordonka w swoją ostatnią bohaterską drogę. ....
Ps. Pseudonim sceniczny Hanka Ordon przybiera dzięki sugestii starszego kolegi z kabaretu „Qui pro Quo” Karola Hanusza na początku swej wielkiej kariery w 1922r. Dlaczego akurat tak? Okazuje się, że aktorowi na świeżo się skojarzyła przez kogoś recytowana Mickiewiczowska „Reduta Ordona”. W ten sposób się pojawiła replika nazwiska bohatera 1831 roku. Hanusz też uznał, że i imię Maria niezbyt się nadaje jako zbyt powszechne. Dla ciekawości, analogicznie w swoim czasie przyszła dyrektor „Mazowsza” z Marii stała się Mirą… „Hanka” zaś powstała z Anny – imienia, jakie zostało nadane na bierzmowaniu. Niemniej zamiast Anki Boy-Żeleński przyswoił publiczności imię Hanki. W encyklopediach zaś znajdziemy hasło: Ordonówna Hanka, Ordonka, Maria Anna Tyszkiewiczowa.
(ks. Jarosław Wąsowicz SDB http://braciawasowicz.blogspot.com/2011/08/z-suwak-do-ostrej-bramy.html
Pielgrzymowanie jest czasem specyficznych rekolekcji. Nie odbywają się one w kościele, szkole czy specjalnie do tego powołanym ośrodku duchowości, ale w drodze. Pośród trudu pokonywania kolejnych kilometrów w skwarze słońca, ulewnym deszczu, z odciskami na zmęczonych nogach. Ale jak na ironię, te wszystkie przeciwności wcale nie odstraszają kolejnych chętnych chcących je przeżyć.
W Polsce pielgrzymowanie do sanktuariów maryjnych jest bardzo popularne wśród młodzieży. Wszelkie statystyki pokazują, że młodzi stanowią ok. 70 % wszystkich uczestników. Najbardziej popularne są letnie pielgrzymki na Jasną Górę. Wyruszają prawie z każdej diecezji, a niektóre mają nawet kilku wiekową tradycję. Od 21 lat pątnicy z Polski mają także możliwość wędrowania do Matki Bożej Miłosierdzia w wileńskiej Ostrej Bramie. W tym roku odbywała się ona pod hasłem: „Żyć w komunii z Bogiem”.
Odnaleźć na szlaku Chrystusa
Jak mocnym doświadczeniem religijnym jest piesza pielgrzymka wiedzą dobrze ci, którzy chociaż raz się na nią wybrali. Pozostali są w zasadzie skazani na nieudolne próby zrelacjonowania piórem tego, co dokonuje się w sercach pielgrzymów. A zawsze dzieje się wiele. Kto chciał, mógł na pewno podczas wędrowania do Ostrej Bramy na nowo odnaleźć Chrystusa. A Bóg dawał się poznać niezwykle obficie: w codziennej eucharystii, w modlitwie, w dobrych ludziach spotkanych na trasie i w miejscach noclegowych, w braterskiej atmosferze wśród uczestników, w wygłoszonych konferencjach, w sakramencie pojednania, w pięknie przyrody ziemi wileńskiej. Wydaje się, że większość dobrze wykorzystała ten czas łaski dany przez Boga.
Uczestnicy pielgrzymki
W każdej pielgrzymkowej grupie (a jest ich osiem) spotkamy pątników dosłownie ze wszystkich stron Polski. Maryja z Ostrej Bramy gromadzi swoje dzieci, tak jak śpiewamy w pieśni: „od Bałtyku po gór szczyty”. Fakt ten wprowadza w pielgrzymkową wspólnotę piękny koloryt barwnych postaci, ludzi w różnym wieku, „oryginałów”. Ciekawe stają się rozmowy na szlaku: a jak tam u was jest…. Zawiązują się przyjaźnie ludzi z różnych zakątków świata. Bo w pielgrzymce uczestniczą także od lat Ukraińcy, Litwini, Niemcy, Słowacy, czasem Włosi, Anglicy czy Amerykanie.
Chociaż pielgrzymkę organizują salezjanie, swoje grupy mają tu także księża diecezjalni i pallotyni. W tym roku po raz drugi grupę czerwoną prowadzili franciszkanie. Ma ona na tej pielgrzymce swoja legendę. Przez 18 lat bez przerwy animował ją ks. Stanisław Szulc z Wyszkowa. Przez lata pątnicy pod jego duchowym przewodnictwem modlili się o beatyfikację ks. Jerzego Popiełuszki, kard. Stefana Wyszyńskiego, kard. Augusta Hlonda. Organizowali patriotyczne modlitwy na pielgrzymkowym szlaku. Dzisiaj grupa ma już trochę inny charakter, ale pielęgnowanie patriotycznych wartości na wileńskiej pielgrzymce przetrwało.
Chwała Bohaterom – przystanek Koniuchy
Na pielgrzymkowym szlaku znajduje się jedno miejsce, w którym pątnicy w sposób szczególny oddają cześć polskim bohaterom kresowych stanic. W drodze do Solecznik pielgrzymka zatrzymuje się we wsi Koniuchy, która leży na skraju Puszczy Rudnickiej. Na jej mieszkańcach sowiecka partyzantka w nocy z 28 na 29 stycznia 1944 r. dokonała zbrodni ludobójstwa. Otoczono wieś i ok. godz. 5 rano partyzanci przystąpili do ataku. Trwał on do dwóch godzin. W wiosce rozgrały się dantejskie sceny. Napastnicy podpalali pochodniami słomiane dachy domów, zaś do wybudzonych, uciekających mieszkańców strzelano na oślep. Jak ustaliło śledztwo IPN-u, w wyniku akcji sowietów zginęło co najmniej 38 osób, kilkanaście zostało rannych. Część ofiar spłonęła w swych domach, część zginęła od strzału z broni palnej. Wśród ofiar byli mężczyźni, kobiety i małe dzieci. Spalono większość zabudowań, ocalało tylko kilka domów. Atak na Koniuchy przeprowadziła 120-150 osobowa grupa partyzantów sowieckich pochodzących z różnych oddziałów stacjonujących w Puszczy Rudnickiej, takich jak: „Śmierć Okupantowi”, „Śmierć faszyzmowi”, „Piorun”, „Margirio”, oddział im. Adama Mickiewicza. Były one wielonarodowościowe. Należeli do nich m. in. partyzanci żydowscy, uciekinierzy z gett w Kownie i Wilnie.
Przez lata było to miejsce zapomniane. Dziś w Koniuchach stoi monumentalny krzyż z nazwiskami wszystkich ofiar. Pielgrzymi modlę się tu za Ojczyznę i wszystkich naszych rodaków rozsianych po Kresach. Wciąż o nich i ich problemach za mało pamiętamy.
Spotkania z rodakami
Na Wileńszczyźnie w każdej małej miejscowości, największy „twardziel” nie powstrzyma się, od chociaż jednej łezki w oku. Dla Polaków tam mieszkających pielgrzymka jest wielkim wydarzeniem. Niekiedy myślą o niej cały rok. I to nie dlatego, aby móc na chwilę spotkać się z pątnikami z Polski i porozmawiać. Chcą pokazać jak wygląda stara polska gościnność. Oddają wszystko, co mają. Są wioski, w których sołtys każdego miesiąca zbiera pieniądze na przyjęcie gości z Polski.
W każdej wiosce i miasteczku pielgrzymi natrafiają na „powitalne komitety”. Dzieci i młodzież mówią specjalnie przygotowane na tę okazję wierszyki, deklamują wiersze narodowych wieszczów. Śpiewają „Polskie kwiaty” i hymn Polaków na Litwie: „Ukochana moja ziemio – Wileńszczyzny drogi kraj”. Albo ichnim akcentem: „My Polacy z Wileńszczyzny, nas nie mało tutaj jest. Nie jesteśmy na obczyźnie, tu Ojczyzna nasza jest”. Obowiązkowo, każdy komitet powitalny, wita pielgrzymów chlebem i solą, a ksiądz proboszcz obficie kropi wodą święconą. Pielgrzymi wędrują po kwiatowych dywanach, które ciągną się niekiedy przez kilkaset metrów. Na mijanych domach spotkać można polskie flagi i portrety marszałka Piłsudskiego. Dzieci wyciągają rączki po cukierki, a starsi stoją często przy drogach ze łzami w oczach przesuwając paciorki różańca. Proszą, aby ich modlitwę także zanieść do Ostrobramskiej. Mówią o niej „Nasza Pani Wileńska”.
Na postojach chcieliby rozmawiać godzinami. Opowiadają o sobie, o swoich problemach, ale się nie skarżą i nie narzekają. Jeśli ktoś z pielgrzymów chciałby im pomóc, musi zrobić to bardzo dyskretnie. Bo ci ludzie są bardzo honorowi, łatwo można ich zranić.
Żeby godnie przyjąć pielgrzymów na noclegi, bywa i tak, że sami wyprowadzają się do letnich altanek. Każdy nocleg u Polaków jest podobny. Starsi wspominają jak było tu „za Polski”. Opowiadają, kto z ich bliskich po wojnie wyjechał. Wymieniają miejscowości w Polsce, gdzie mieszkają ich krewni. Po obfitej zazwyczaj kolacji, wyciągają albumy ze zdjęciami opowiadając przy tym całe rodzinne historie. Każdy ranek po noclegu u Polaków jest też podobny. Pielgrzymi tak naprawdę budzą się na którymś z kolei postoju.
Miejscowa prasa polska poświęca pielgrzymce miejsce na swojej pierwszej stronie. Dla polskich dziennikarzy to jest także ważne wydarzenie. Dokładnie opisana jest codzienna trasa, zamieszczane są wypowiedzi pielgrzymów. Kiedyś czytając te relacje śmialiśmy się, że relacjonują pielgrzymkę, jak „Wyścig Pokoju”.
Wspomożycielka Wiernych
Pątnicy także pragną zostawić rodakom cząstkę siebie, Polski. Od czterech lat z inicjatywy salezjanina br. Grzegorza Nowaka, salezjańska grupa żółta przy wsparciu pallotyńskiej niebieskiej, zostawia mieszkańcom Wileńszczyzny figurki NMP Wspomożycielki Wiernych, a oni budują jej piękne kapliczki. Gotowe stoją już w kilku miejscowościach - w Kjuciach, Dowgidańcach, Koleśnikach, w kaplicy w Mościszkach. Przez cały rok Polacy spotykają się przy nich na modlitwie czy to różańcowej, czy nabożeństwie majowym. A pątnicy starają się pamiętać o spotkanych rodakach na modlitwie w swoich domach. Tak ta piękna nić wzajemnego wsparcia wciąż się rozwija.
„Gazu, gazu do obrazu”
Do Ostrej Bramy pielgrzymka dociera 24 lipca. Grupa żółta odpaliła w tym roku przy wejściu na wileńską starówkę 21 rac, tyle ile było dotychczas pielgrzymek z Suwałk. Pątnicy kładą się krzyżem na wąskiej uliczce wiodącej do Tej co w Ostrej świeci Bramie. Płynie wtedy wiele łez. Oddają Panu Bogu wszystkie intencje, z którymi wędrowali kilka dni. Swoje i tych, którzy prosili o modlitwę. Na pielgrzymkowym szlaku często podaje się je w czasie wspólnotowej modlitwy różańcowej. Najwięcej jest próśb o zdrowie, nawrócenie członków rodziny, znajomych, o wyleczenie z nałogów, o miłość w rodzinach, znalezienie dobrych mężów i żon, o dar Bożego Miłosierdzia. Dobrze, że przyszli z tymi intencjami właśnie do Wilna. Bo tu Panu Bogu spodobało się w sposób szczególny objawić tajemnicę swojego Miłosierdzia. Bo przecież Pani Ostrobramska, to Matka Miłosierdzia. A kilka ulic dalej, jest kościół św. Ducha, i mały kościółek z obrazem „Jezu Ufam Tobie”. Właśnie w Wilnie Pan Jezus kazał namalować go św. s. Faustynie.
Powrót do domu
Po dwóch dniach pobytu w Wilnie pielgrzymi wracają do domu. W stronę granicy mknie kilkadziesiąt wynajętych autobusów. Powoli zaczynają się już wspomnienia z pielgrzymki. I smutek, że na następną trzeba czekać cały rok…
Tak naprawdę pielgrzymka rozpocznie się jednak po powrocie do domów, kiedy wszystkim przyjdzie się na nowo zmierzyć z życiem. Wtedy trudniej będzie rozpoznać Chrystusa i żyć z nim w komunii, bo już nie będzie tylu życzliwych ludzi, przyjaznej atmosfery, tyle czasu na refleksje i modlitwę. Świat nachalnie proponował będzie inne wartości niż te oparte na Chrystusowej Ewangelii. Wtedy okaże się jakie są owoce pielgrzymowania do Matki Miłosierdzia z Ostrej Bramy.
ks. Jarosław Wąsowicz SDB
„Gazeta Polska”, 24 sierpnia 2011. www.gazetapolska.pl
Jeszcze do piątku, 18 października, potrwa w Wilnie Tydzień Filmu dla Seniora. Wstęp na specjalne seanse jest dla seniorów bezpłatny – wystarczy okazać w...
Akcja Wyborcza Polaków na Litwie–Związek Chrześcijańskich Rodzin (AWPL-ZChR) wyraziła w poniedziałek, 14 października, zadowolenie z wyników niedzielnej...
Zmiana czasu z letniego na zimowy odbędzie się za tydzień, w nocy z soboty 26 października na niedzielę 27 października. Zegarki należy przestawić z...
Po raz pierwszy kobieta stanęła na czele związku zawodowego świeckich pracowników Watykanu. Wybrana przez nich nowa przewodnicząca - Paola Monaco oś...
Publikacje wyrażają jedynie poglądy autorów i nie mogą być utożsamiane z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie"